Co wieczór wybieraliśmy inną restaurację. Dziś wszędzie było pełno ludzi, ani jednego wolnego miejsca. Nic dziwnego Dzień Świstaka (2-go lutego), obchodzono tu niezwykle radośnie. W tej knajpce była 'żywa muzyka', czyli pianista wygrywający w kącie sali standardy światowe. Postanowiliśmy poczekać, aż coś się zwolni.


Zaprosili nas, ruchem ręki, do swojego stolika i przez to wydali się nam od razu sympatyczni. Przysiedliśmy się.


On, starszy od niej o kilka lat, zapewne już był emerytem. Szybko wciągnęli nas w miłą i niezobowiązującą rozmowę. Interesowali się wszystkim, co dotyczyło jazdy na nartach: grubością pokrywy śnieżnej, przygotowaniem szlaków, siłą wiatru. Wspaniale się orientowali w tych stronach, a jednak zadawali pytania, które nam wydawały się oczywiste. Jakby dopiero co przyjechali, a z rozmowy wynikało, że są w tej kotlinie ponad tydzień.


Obdarzali się na wzajem jakimś niezwykłym ciepłem, a jednocześnie promieniowali nim na zewnątrz. Jak kochankowie, którzy dopiero co przeżyli orgazm i nie potrafią tego ukryć przed światem. Zafascynowała mnie ta para jurnych narciarzy teoretyków. Widać było, że się kochają miłością upoważniającą do zrezygnowaniu ze strachu przed okazaniem jej. Zapragnąłem dowiedzieć się jak udało im się zachować seksualną witalność do tak późnego wieku. Nie mogłem wprost się powstrzymać.


Zapytałem najnaiwniej jak tylko potrafiłem "jak się odczuwa miłość na emeryturze?". Rozbroiło ich to. Roześmiali się serdecznie. Byli wprost wdzięczni, że mogą komuś opowiedzieć o swoim szczęściu łączącym ich od ponad 30 lat.



- Poznaliśmy się w niezwykle prozaiczny sposób. - Staruszek rozpoczął swą opowieść z takim zażenowaniem, jakby po raz pierwszy w obecności swej partnerki miał wyjawić niezwykłą tajemnicę. - Po rozwodzie wyjechałem ze swego rodzinnego miasta. Chciałem uciec od wspomnień. Znalazłem pracę i stałem się podwładnym Marii. Trudno było nie dostrzec jej niezwykłej urody, szczególnie oczu... A jeszcze trudniej było z nią wytrzymać. Swoich pracowników traktowała jak najemników murzyńskich używanych do zbioru bawełny. Wszyscy bali się jej i nienawidzili za jej 'akuratność'. Też jej na początku nie cierpiałem. Wydawała mi się skrzyżowaniem wyśmienitego fachowa z potworną jędzą.


Pewnego dnia przypadkowo odkryłem, jak beczała w toalecie, a godzinę później, gdy się uspokoiła, ze zdwojoną energią rozstawiała ludzi po kątach. Najpierw chciałem się zemścić i rozpaplać po biurze jej mokrą tajemnicę. Jednak postanowiłem postąpić zupełnie inaczej. Nazajutrz znalazła na swoim biurku bukiecik białych stokrotek. Tego dnia, była szczególnie nie do zniesienia. Pod koniec pracy zwołała naradę i ostrzegła nas, że nie życzy sobie głupich żartów pod jej adresem. Następnego dnia znalazła konwalie z dopiskiem "to nie była kpina".


- Nieprawda. - Przerwała staruszka tonem, jakby opowiadała najlepszy kawał. - Mieszasz wszystko. Pierwsze były konwalie, a drugie stokrotki. Na wstążce natomiast napisałeś. "To nie jest żart".


- Pamiętasz? - Ręka dziadka pokryta wątrobianymi plamkami zacisnęła się na dłoni babci, jak na poręczy zdezelowanych schodów prowadzących do nieba.


- Oczywiście, że tak, przecież to dla mnie było wczoraj. - Zwróciła się do niego, jakbyśmy my, słuchacze, przestali istnieć. - Nie masz pojęcia, jaka byłam wściekła. Dużo bym wtedy dała, by dorwać tego gnoja, co podkłada kwiatki. Wszyscy byli podejrzani. Tylko jakoś nie ty, byłeś zbyt świeżym pracownikiem, aby robić mi takie numery.


- Po kilkunastu bukiecikach - staruszek znów przejął pałeczkę opowieści - wszyscy w biurze zauważyli niezwykłą zmianę: zaczęła się uśmiechać i jakby jej bezpodstawne pretensje straciły na złośliwości, a zyskały na wskazówkach, co należy poprawić, a co można zrobić lepiej. Następne kilkanaście bukiecików spowodowało, że pojawiły się też pochwały. Jeszcze kilka i ...


- Jesteś wredną świnią - roześmiała się babcia - ale masz rację, taka byłam.


- Pod koniec roku firma urządziła jednodniowy wyjazd w góry. Nasza 'pani wicedyrektor' okazała się wyśmienitą narciarką. W urządzonych zawodach zajęła pierwsze miejsce, ale tylko dlatego, że bałem się zaryzykować zwycięstwo, by nie zranić jej dumy.


- Nie słuchajcie go - przerwała radośnie - do dziś nie może sobie darować, że przegrał ze mną o pół długości.


- Niech i tak będzie. W każdym razie, byliśmy najlepszymi zjazdowcami w naszej firmie. - Chwilkę się zamyślił, by przypomnieć sobie przyczynę, która doprowadziła do rozwoju znajomości. - Z nowym rokiem wprowadzono nowe prawo urlopowe i nie można już było zamienić zaległego urlopu na pieniądze, a nawet (co najgorsze) nie dało się z niego zrezygnować. Spadło to na nią jak dopust boży. Musiała wziąć urlop, a nie potrafiła sobie wyobrazić nawet, czym zapełni swój wolny czas.


Nie macie pojęcia, ile Relanium musiałem połknąć, zanim zaproponowałem wspólny wyjazd. Oczywiście na narty, oczywiście tylko dlatego, że wspaniale jeździ, oczywiście nic więcej tylko koleżeństwo, oczywiście jak odmówi, to ja to zrozumiem, oczywiście niech się zastanowi, oczywiście nic więcej nie chcę od niej, oczywiście tylko dlatego, ze wspaniale jeździ...


Wyjechaliśmy w drugiej połowie stycznia. W sam środek ferii zimowych. Tłok w hotelach był niemiłosierny i musieliśmy mieszkać w pokoju dwuosobowym. Na szczęście, były dwa osobne łóżka, ale nadal istniał problem z przebieraniem się. Wychodziłem wtedy na korytarz oglądać przez okno starą kapliczkę z odrapaną ikoną Matki Boskiej i czułem, jak moja miłość zaczyna nabierać całkiem wyraźnych konturów, zupełnie różnych, od świętego obrazu Niepokalanej, na który patrzę.


Całe dnie spędzaliśmy na stokach. Za wszelką cenę chciała mi udowodnić, że ja nie wytrzymam. Mięśnie bolały mnie jak cholera, ale nie dałem tego po sobie poznać.


- Nie wierzcie mu. Jęczał nawet przez sen - zadźwięczał głos babci - ale muszę przyznać, że mocno mi zaimponował zabierając mnie, prawie siłą, na dancing. Słaniałam się na nogach, ale też trzymałam fason.


- Pamiętasz co wtedy było modne? - zwrócił się do niej.


- "Come prima, come prima camero" - natychmiast zanuciła staruszka i ich dłonie splotły się jak stęsknione ciała kochanków. Mimo podeszłego wieku zachowała piękny głos. Zapewne będąc małą dziewczynką, śpiewała w chórze kościelnym i sypała płatki róż przed 'najświętszym sakramentem' w procesjach czerwcowych.


- Dziś mija dokładnie 30 lat od dnia, gdy zabrałem ją do Sykstusa, najpiękniejszej jaskini świata. Od wyciągu trzeba jeszcze iść ponad dwie godziny, by dotrzeć do tej przecudnej groty. Ale jest to warte wysiłku, tym bardziej, że rzadko kto decyduje się w zimie na tę trudną trasę. Piękny widok, dziewiczy śnieg, akwamarynowe niebo nad szczytami. Wprost czuło się oddech Pana Boga. Grota nie jest szczególnie duża, ale co roku inna, ponieważ zamiast stalaktytów i stalagmitów pełno tam sopli lodu topniejących latem. Opalizują różnymi barwami: fioletem od rozpuszczonego siarczku kobaltu, czerwienią od chlorku żelaza. Błyszczą światłem nieoszlifowanych szafirów.


Gdy z rozdziawioną buzią i wilgotnymi z zachwytu oczami podziwiała to baśniowe miejsce na świecie, opowiedziałem o swoim nieudanym małżeństwie, o bukiecikach kwiatków i o mojej miłości... - zamilkł jakby to był koniec opowieści. Byli razem w jaskini i przeżywali ten cud natury po raz setny, a może tysięczny.


- Gdyby miała pistolet - nagle uśmiechnął się - zastrzeliłaby mnie, a ponieważ nie miała, to próbowała mnie zatłuc pięściami. Waliła na oślep, nie mogąc znieść świadomości, że jest kochana.


Nagle wybiegła zabierając narty. Stałem jak słup soli.


Poczułem, że wszystko straciłem.


Powinienem był uzbroić się w cierpliwość i nadal grać rolę kumpla.


Cieszyć się wspólnym oglądaniem krajobrazów, kolacjami, jazdą na nartach i widokiem jej sylwetki ukrytej pod grubym dresem...


Mimo że, zjechałem jak wariat, nie dogoniłem jej. Wszędzie szukałem, bez skutku. Na dole jej nie było. W hotelu jej nie znalazłem. Nie odjechała.


- Oszalały z rozpaczy sam palnął bym sobie w łeb, ale na szczęście nie miałem czym. Postanowiłem wrócić do Sykstusa i popełnić seppuku ostrym soplem lodu.


Spotkałem ją pod wyciągiem. Jak gdyby nigdy nic zapytała: "Dlaczego nie poczekałeś? Zachciało mi się siku i skręciłam w las". Ja umierałem z rozpaczy, że zniszczyłem swoim wyznaniem dopiero kiełkującą przyjaźń, a ona sikała.


Boże jaki byłem szczęśliwy, że po prostu obszczała moje wyznanie... Ale tak nie było.


Za miły wieczór - wzniósł nic nie znaczący toast i tamtejszym zwyczajem (patrząc prosto w oczy), stuknęli się z nami kieliszkami.



- Do końca ferii nie wracaliśmy do tego zdarzenia, jakby nic nie zaszło, choć szóstym zmysłem odbierałem niepokojące sygnały. I rzeczywiście, nie myliłem się. Na lotnisku pożegnała mnie dość lodowato, nie pozwoliła się nawet odwieźć pod dom. Wzięła taksówkę.


Przez tydzień, odpowiadała poprawnie na moje "dzień dobry", bez najmniejszego nawet uśmiechu.


Z jej zachowania wynikało, że powinienem czuć się winny. I czułem się winny, kurewsko winny, bez zrozumienia przyczyny.


W końcu nie wytrzymałem istniejącego napięcia. Zabrałem z biurka przypadkowe papiery i wszedłem do jej gabinetu.


- Słucham pana. - Służbowym tonem dała znać, że jestem tylko petentem. Zaakcentowała 'pana' (mimo że byliśmy od dawna na 'ty'), aby podkreślić, że nie życzy sobie jakichkolwiek prywatnych rozmów.


Siedziałem bez słowa, patrząc w jej oczy i próbując z nich cokolwiek odczytać. Nie szukałem już w tym momencie iskierki nadziei.


Pragnąłem jeszcze cokolwiek zrozumieć, jak sądzony za niepopełnione przestępstwo w sprawie poszlakowej, w której wszystkie dowody zostały spreparowane. Za chwilę, w sądzie gdzie sędzia jest prokuratorem, zostanie ogłoszony bezapelacyjny wyrok w trybie przyśpieszonym i ja się nie będę od niego odwoływał.


- Niczym nie zasłużyłem sobie na takie traktowanie. - Spokojnym głosem torturowanego od wielu dni i nocy zacząłem nieprzygotowany monolog. Moje 'ostatnie słowo skazanego'. - To, że wiesz o moim uczuciu, nie uprawnia cię do takiego postępowania, jakim mnie częstujesz od chwili powrotu z urlopu.


Nie wolno w zamian za miłość, za odwagę wyznania jej, za bezwzględną szczerość, odpłacać obojętnością. Ona jest gorsza od nienawiści.


Człowiek nie jest jednorazową butelką wody mineralnej, którą wyrzuca się (bez zakręcania kapsla) po wypiciu zawartości, gaszącej chwilowe pragnienie.


Świat pełen jest złości, egoizmu i nienawiści, ale nie brak w nim także ciepła, czułości i altruizmu. Szanuj pozytywne uczucia. Życzliwość wynagradzaj uśmiechem, a zło... A zło omijaj z daleka.


Tak, jak nie chcesz być okradana z własnego majątku, tak nie dawaj się okradać z marzeń i uczuć cenniejszych niż przedmioty.


Nie odbieraj innym marzeń i nadziei, a tym bardziej nie podsuwaj im pustych lub fałszywych, jak butelkowe szkło udające szmaragd.


Żyj zgodnie z sumieniem, a nie kieruj się tylko podświadomością mocno zaśmieconą nieudaną przeszłością.


Zrób wszystko, by być szczęśliwą, bez świadomego rozdeptywania zakochanych mrówek, które przypadkiem znalazły się na twojej drodze.


Naucz się mówić 'NIE', zanim po raz pierwszy wybąkasz nieśmiałe 'tak'. Bez tego słowa, chyba najważniejszego w życiu, nie uda ci się nigdy zobaczyć malutkich rączek wyciągniętych w twoją stronę i usłyszeć upragnionego "mamo".


Bądź szczęśliwa... Nie muszę to być ja...


Nie byłem w stanie powiedzieć nic więcej. Wyszedłem, nie czekając na ogłoszenie wyroku. Odczułem, że mogę się mylić, nie znając zasad wokandy. W tym procesie mogłem odgrywać (choć byłoby to nieprawdopodobne) rolę świadka. Ale w takim razie kto był oskarżonym? Sędzia?



Następnego dnia zostałem wezwany przez Naczelnego.


Mimo, że miał imię i nazwisko, nikt o nim inaczej nie mówił jak Naczelny i ten pseudonim przylgnął do niego na stałe - trzeba przyznać - nie bez powodu. Wszyscy trzęśli przed nim portkami, a jednocześnie bezgranicznie podziwiali.


Spodziewałem się dostać wymówienie. Pogratulował mi z szerokim uśmiechem przyłączenia do zespołu organizującego nową filię naszej firmy w Moskwie.


Oczywiści domyśliłem się, kto był siłą napędową mojego awansu, będącego jednocześnie wygnaniem.


Tak musi się czuć wyciśnięta tubka po paście do zębów, wyrzucana do złoconego kosza na śmieci.


Po 5 minutach wróciłem do gabinetu dyrektora z pisemną propozycją rozwiązania umowy o pracę, za porozumieniem stron, ze skutkiem natychmiastowym.


Facet był mądrzejszy niż przypuszczałem i nie zmusił mnie do wyciągnięcia z rękawa drugiej "oferty", to znaczy porzucenia pracy. Domyślał się więcej niż mogłem oczekiwać. Po 3 sekundach namysłu (patrzyliśmy sobie prosto w oczy: ja tempo i bezczelnie, a on w tym czasie wprost czytał z moich myślach, jak w otwartej księdze) podpisał. Bez słowa uścisnął mi dłoń w jakiś szczególny sposób, a może tylko tak mi się wydawało.


Zabrałem swoje wieczne pióro z biurka i maskotkę Ilonka, którą zrobiłem z pumeksu, resztek (zjedzonej przez mole) jesionki i starej skarpety.


Kubek do kawy z napisem "pij bez skrzywienia coś sobie zaparzył, bo sam tego chciałeś spróbować" wsadziłem do kieszeni płaszcza. Nawet zwykłego "do widzenia' nie zostawiłem za sobą.


Jakbym wychodził do kantyny, gdzie kiedyś zajmowałem stolik w z dogodnym polem obserwacyjnym, by patrzeć na nią (z za filaru) w czasie przerwy obiadowej.


Czułem tylko pustkę.


Wyszedłem w przekonaniu, że nigdy tam już nie wrócę.


Nie wiedziałem, dokąd mam pójść i co będę robił, ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Nic nie miało znaczenia.




- Gdy odzyskałem przytomność, otaczała mnie biel.


Cały byłem w gipsie, ale nie czułem bólu.


Miałem prawie pełną amnezję. Pamiętałem swoje imię, nazwisko i datę urodzenia. Nie mogłem sobie natomiast przypomnieć, jak mam na drugie imię.


Przez głowę przebiegała mi myśli, że natychmiast muszę wybiec z pieczary i szukać Marii, ale nie mogłem się ruszyć.


Przez kilka kolejnych dni pojawiały się nade mną twarze, które powinienem był rozpoznawać, mówiły coś do mnie, czekały na reakcję, a ja nic nie mogłem sobie skojarzyć.


Pamięć nie chciała wrócić. Lekarz stwierdził lakonicznie, że to jest normalne po tak ciężkim wypadku. Ale kretyn nie powiedział ani słowa więcej, a w mojej pamięci była "plaża".


Pierwszą twarzą, którą udało mi się zidentyfikować była facjata Naczelnego.


Znów skurczybyk czytał w moich oczach zanim uśmiechnął się i powiedział z ulgą: "całe szczęście, że to nieprawda".


I tak zostawił mnie z zagadką 'co nieprawda?'.



Staruszek zamilkł, choć nie widać było po nim zmęczenia. Najwyraźniej chciał, aby dalszy ciąg opowiadania należał do babci.



- Lubiłam go, mimo że mężczyzn nie darzyłam (i to nie bez powodu) wielką sympatią. Chociaż był skryty, czułam się przy nim bezpiecznie.


Tylko dlatego pojechałam z nim na narty, że jeździł tak wyśmienicie, jakby się z deskami urodził. Pod każdym względem sprawdził się jako kumpel.


Wyznanie miłości było pogwałceniem naszego przyjacielskiego układu. Mimo że nie potraktowałam jego oświadczyn poważnie, to jednak nie chciałem go więcej widzieć. Ponieważ znał trochę rosyjski, po powrocie z urlopu postarałam się o awans dla niego, połączony z długoterminowym wyjazdem do Moskwy. Ten niezwykle korzystny kontrakt miał być dla niego radością, a dla mnie uspokojeniem sumienia i powrotem ze stanu lekko nadwerężonej równowagi psychicznej.


Tego dnia, gdy wróciłam ze stołówki, gdzie nie pojawił się na obiad (co było dość oczywiste, bo właśnie dowiadywał się od Naczelnego o nieoczekiwanym awansie) rozpętała się w biurze burza z piorunami i gradobiciem.


Trzy osoby widziały z okien ten wypadek: pierwsza twierdziła, że chciał popełnić samobójstwo, rzucając się pod ciężarówkę, druga, że skoczył pod koła, by uratować dziecko, a trzecia, że to ciężarówka wpadła w poślizg. Policja nie znalazła ani śladów psich łap, ani butów dziecka. Nic dziwnego, padał gęsty śnieg, który natychmiast okrył prawdę puszystą tajemnicą. Pozostały tylko domysły.


Gdy zabrano go na oddział intensywnej terapii, Naczelny wezwał mnie na dywanik. Dał do przeczytania jego wymówienie, a następnie porwał je w mojej obecności.


Mógł je bez najmniejszych wyrzutów sumienia wykorzystać, by uchronić swoje biuro od płacenia miesięcznego odszkodowania. Dla szefa firmy było to na pewno nęcące rozwiązanie nieoczekiwanego problemu.


Chciałam wyjść, ale nie pozwolił, twierdząc, że nie skończyliśmy jeszcze rozmowy. Czekałam na postawienie mi jakichś zarzutów, ale on nic nie mówił, tylko patrzył mi w oczy swoim świdrującym wzrokiem bazyliszka.


Milczałam wściekła, że próbuje mnie wmieszać do tej głupiej historii. Siedzieliśmy tak naprzeciwko siebie chyba ze dwie godziny, zachciało mi się w końcu do toalety, ale nie pozwalał mi odejść twierdząc, że nie skończyliśmy rozmowy.


Minęła chyba jeszcze godzina, zanim poczułam, że dłużej nie wytrzymam i na odczepnego opowiedziałam o urlopie, bez wdawania się w nieistotne szczegóły. Nadal nie pozwolił mi wyjść z gabinetu. Wtedy nie wytrzymałam i wykrzyczałam:


'Co chcesz się jeszcze dowiedzieć? Chcesz usłyszeć, że mi wyznał miłość?


Tak! Zrobił to! I co to ma do rzeczy?'.


Odetchnął z ulgą i dodał z uśmiechem: 'uf, a już myślałem, że mi rozerwie pęcherz'. Jak na komendę wybiegliśmy do toalet. Uczułam ogromną ulgę. Nigdy nie przypuszczałam, że siusianie może dawać tyle przyjemności.


Gdy wróciłam do gabinetu po rzeczy, zamknął drzwi na klucz i schował go do kieszeni. Z przerażeniem odkryłam, że milczące przesłuchanie nadal nie dobiegło końca.


Mój bunt milczenia tym razem trwał tylko półtorej godziny. Zmiękłam.


Opowiedziałam mu o sobie, o nieudanym dzieciństwie, o nieudanym małżeństwie, o nieudanym związku, z którego nie potrafię się wyzwolić.


W końcu, ja, ustatkowana, uporządkowana 'pani magister' (o zimnym obliczu sędziego) zamieniłam się w rozbeczaną i usmarkaną dziewczynkę.


Nienawidziłam siebie za to infantylne okazywanie emocji, ale nie mogłam się powstrzymać.


Wydawało mi się, że wszystko straciłam w oczach Naczelnego, całą ciężko wypracowaną przeze mnie pozycję szefa wydziału.


Wprost przeciwnie!


Podszedł do mnie: 'witam w świecie ludzi żyjących' i nie zwracając uwagi na to, że moimi smarkami brudzi sobie garnitur, przytulił mnie. Staliśmy tak chyba kilka minut, aż zupełnie się uspokoiłam.


Spojrzałam na zegarek. Dochodziła szósta. Za chwilę miały się pojawić sprzątaczki, a mnie się wydawało, że dopiero co minęła północ.



Przez pięć dni nie wiadomo było, czy Georg przeżyje. Miał pogruchotaną miednicę i poważne obrażenia wewnętrzne.


Siódmego dnia kryzys minął i odzyskał świadomość.


Kilka dni później znów zostałam wezwana do gabinetu Naczelnego. Jak zwykle był lakoniczny i rzeczowy.


'Widziałem Georga. To nie była próba samobójstwa. Od dziś do końca jego pobytu w szpitalu będziesz codziennie w godzinach pracy odwiedzać Georga i raz w tygodniu zdawać mi sprawozdanie z postępów w leczeniu. Nie chcę słyszeć żadnych sprzeciwów. To jest polecenie służbowe i masz je wykonać. To wszystko, możesz odejść'.


Byłam wściekła, że zmusza mnie do bezsensownego odwiedzania gipsowej kukły, jaką stał się Georg. Dlaczego ja, a nie kto inny, albo na przykład każdy po kolei, po równo, sprawiedliwie. Wiedziałam, że każda próba protestu mija się z celem, że Naczelny natychmiast wyrzuci mnie z pracy, jeśli choć raz opuszczę widzenie. Więc chodziłam.


Ale skąd wiedział, że to był wypadek, a nie próba samobójstwa?


Pewno popatrzył mu w oczy.



Prawdopodobnie Georg domyślał się, że przychodzenie do niego należy do moich obowiązków, a nie do przyjemności. Prawie nie odzywał się.


Powoli nauczyłam się rozmawiać z małomównym pacjentem. Opowiadałam mu po prostu wszystko co się wydarzyło w pracy, na świecie, u cioci na imieninach albo czytałam mu gazety. Jakoś musiałam wypełnić ten czas.


Zauważyłam, że szczególnie uważnie słuchał opowieści dotyczących mnie, niezależnie jak były nudne. Nawet takie brednie jak zakupy lub odwiedziny wujka budziły jego żywsze zainteresowanie, niż wybuch wulkanu na Jamajce, czy wzrost ceny dolara.


Po trzech tygodniach odwiedziłam Georga także w sobotę i w niedzielę, choć to nie należało do moich obowiązków. W sobotę poszłam tłumacząc sobie, że idę po to, aby nadrobić by na wszelki wypadek mieć w zapasie jedną wizytę. W niedzielę, poszłam 'po koleżeńsku', 'bezpłatnie', wmawiając sobie, że w końcu jest moim podwładnym, który uległ wypadkowi i mam prawo odwiedzić go raz w tygodniu w szpitalu.


Naczelny z uwagą wysłuchiwał moich cotygodniowych, zdawkowych sprawozdań z odwiedzin. Nie byłam w końcu jedyną osobą przychodzącą do Georga, choć nikt inny nie był wydelegowany. Zapewne wyczuł z mojego tonu opowieści, że nie tylko przyzwyczaiłam się do codziennych widzeń, lecz polubiłam tego nieszczęśliwego słuchacza.


Nasza firma otrzymała nowy, niezwykle korzystny kontrakt. Byliśmy zawaleni robotą. Naczelny nie odezwał się ani słowem, gdy cały dzień byłam w pracy. Domyślił się, że odwiedziny przeniosłam na wieczór, że do szpitala chodziłam codziennie, także w dni wolne od pracy. Wiedział wszystko, do dziś pozostało to dla mnie tajemnicą jak on to robił.



Georg był w połowie sparaliżowany.


Jedynym pozytywnym aspektem tej sytuacji było to, że nie odczuwał bólu. Maleńką szansę, by kiedykolwiek zrobił choć jeden krok o własnych siłach, stanowiła niezwykle ryzykowna operacja kręgosłupa. To kosztowałoby majątek, a on nie był milionerem. Na nieszczęście, aby istniała jakakolwiek nadzieja powodzenia, należało ją przeprowadzić możliwie szybko.


Postanowiłam zbierać pieniądze wśród kolegów z naszego wydziału.


Każdy dał ile mógł i jeszcze trochę więcej, a mimo to nie udało mi się zebrać nawet 10% potrzebnej kwoty. Wraz ze wszystkimi moimi oszczędnościami, nie stanowiło to jednej trzeciej całej sumy.


Następnego dnia, zanim zdążyłam się rozebrać, usłyszałam przerażony głos mojej sekretarki: 'Maria, biegiem do Naczelnego'.


Gdyby ktoś inny wszedł do jego gabinetu, zostałby odwieziony natychmiast karetką reanimacyjną na oddział kardiologiczny. Naczelny był wyśmienitym aktorem i nie raz z tego korzystał, szczególnie gdy udawał złość.


O mało nie dałam się złapać na ten numer. Chodził po gabinecie i huczał na mnie, że wymaga szacunku od wszystkich podwładnych, co i mnie dotyczy, że moim psim obowiązkiem było go poinformować o urządzonej zbiórce pieniędzy na leczenie, a w ogóle to powinnam sama dać mu możliwość też dorzucenia grosza do kapelusza itd. Jak się wyhuczał, wcisnął mi do ręki czek. Suma odpowiadała dokładnie tej, ile miała kosztować operacja i transport prywatną awionetkę do Zuerichu.


Stałam jak słup soli, szczęśliwa i zamurowana. Coś mi tu nie grało.


On dobrze wiedział o wszystkim! Tylko dlaczego sam nie zaproponował?


Dlaczego czekał? Po co ten teatr? Dla kogo drugi bilet?


Tysiące pytań zagadek rozsadzało moją czaszkę. Nic nie rozumiałam.


'Króliczku, ty nadal nic nie rozumiesz?' - rzekł słodko-jadowitym tonem.


Gdy spróbowałam sklecić jakieś rozsądne zdanie z podziękowaniami, usłyszałam:


'Odczep się. Ja jestem tylko kapitalistą i tylko tam inwestuję, gdzie w przyszłości przyniesie to zysk. A im więcej zainwestuję, tym więcej osiągnę. I jeszcze jedno, chcę to oddać we właściwe ręce. A tak na marginesie, to nie przypuszczałem, że tak długo każesz mi czekać na ten moment.'


Na czeku była data z przed tygodnia!


Dał mi kubek Georga, a raczej kawałek skorupy z uchem, znalezionej na miejscu wypadku. Zachowany fragment tekstu brzmiał jak wyrocznia: 'sam tego chciał'.




Potem była podróż samolotem sanitarką. Operacja.


Te kilka godzin pod drzwiami sali. Czas czekania lepki od strachu i niepewności.


Modliłam się, choć byłam niewierząca.


I moment, gdy otworzyły się drzwi sali operacyjnej i ...


I wyjechało łóżko z całą aparaturą i nim, takim malutkim.


Nie wiem, czy mnie dostrzegł, tam na korytarzu, nieważne.


Opiekująca się nim pielęgniarka trzymała jego dłoń.


Ten gest:


       to,


              zupełnie niezwiązane z sytuacją,


                     ale ja,


                            wtedy,


                                   zapragnęłam mieć dziecko,


                                          z nim...



Wiele dni niepewności.


Rekonwalescencja ciągnąca się w nieskończoność i nie dająca żadnych efektów.


Odczuwał potworny ból, jakby los mścił się za samą próbę powrotu do świata ludzi chodzących.


Rosnące powątpiewanie, że nic nie osiągnie, że nawet nie ustoi o własnych siłach, nie marząc nawet o zrobieniu jednego kroku. Niezależnie od tego, co by robił.


Przed operacją, miał choć ziarnko nadziei.


Po operacji, nie na długo wystarczyło mu wiary i silnej woli.


I w końcu nadeszła apatia. Stan, którego nie potrafiłam znieść. Całodniowe siedzenie w wózku i gapienie się na horyzont zasłonięty ekranem telewizora.


Mnie też nie powodziło się najlepiej. Nasza firma popadła w tarapaty finansowe. Klienta, którego urabialiśmy przez trzy miesiące, konkurencja sprzątnęła nam z przed nosa. I choć nikt nie był winny, nastroje były marsowe, a przyszłość nie zapowiadała się różowo. Niektórzy zaczęli już poszukiwać nowej pracy, odchodzili jak szczury z tonącego okrętu. I nikt nie miał im tego za złe.



Byłam przemęczona i roztrzepana. Pewnego dnia po powrocie od Georga stwierdziłam, że nie mam notesu, a w pracy go miałam. Widocznie zostawiłam go przy telefonie w sypialni i zapomniałam zabrać. Następnego dnia był mi potrzebny. Wróciłam po notes.


Georg przygotowywał się do popełnienia samobójstwa i nawet nie ukrywał się z tym.


Nie miałam mu za złe. Rozumiałam go. Nigdy więcej nie jeździć na nartach? To dla mnie było nie do pomyślenia! Ja też nie potrafiłabym żyć na wózku. Uważałam, że powinien się zabić. Że ma do tego prawo i że to jest najlepsze rozwiązanie dla niego. Już wcześniej wyczerpałam wszystkie argumenty, mogące dać mu jakąkolwiek nadzieję, że jego stan ulegnie poprawie.


Ale, przekorny los kazał mi wrócić po notes!


Zaparzyłam herbatę. Powiedziałam mu, że zgadzam się na jego śmierć, że nie będę protestować, że też nie widzę żadnego innego rozwiązania. Chcę jedynie, aby przed śmiercią dowiedział się całej prawdy.


Opowiedziałam mu swoje życie, ze wszystkimi szczegółami, które do tej pory ukrywałam, których się wstydziłam jakby były brodawkami na nosie. Mówiłam o tym, o czym nigdy nikomu nie wspomniałam, nie pomijając nawet najokropniejszych szczegółów.


Wszystko co udało mi się nazbierać przez 30 lat mego życia, a było tego nie mało. Zeskrobywałam to, przyklejone do mnie zeschnięte gówno, wraz ze strupami i skórą.


Rozmowa z Naczelnym to było tylko wyciskanie pryszcza.


To był dopiero mój prawdziwy rozrachunek z nieudanym życiem.


Nie uważałam, że obciążam Georga tymi wyznaniami. Byłam pewna, że za kilka godzin on nie będzie żył i zabierze to łajno ze sobą, uwalniając mnie od ciężaru.


Gdy już wszystko opowiedziałam, opuściło mnie całe napięcie, stałam się jak zielony balonik, z którego spuszczono powietrze. Wreszcie zaczęłam logicznie myśleć. Zastanowiłam się co Naczelnym by zrobił w takiej sytuacji? Na pewno nie rozczuliłby się nad sobą i nie załamał patrząc konającemu w oczy. Nic mi nie przychodziło do głowy. Może w takim razie Georgowi coś przyjdzie ...


Opowiedziałam mu jego wypadek, oglądany z boku, oczami świadków. Opowiedziałam o Naczelnym, o nocnej rozmowie, o podartym wymówieniu, o narzuconym mi niechcianym obowiązku odwiedzin w szpitalu, o zbiórce pieniędzy, o czeku, który miał być dobrą inwestycją, o kubku. Wszystko, czego mógł się domyślać, ale nie mógł wiedzieć. Skończyłam na czekaniu pod salą operacyjną i tym, co wtedy odczułam.


Georg wyglądał jak zużyta prezerwatywa.


Byłam pewna, że widzimy się po raz ostatni na tym świecie. Łzy ogromnymi kroplami ciekły mu po policzkach, nie wycierał ich nawet.


'Nie chcę cię widzieć... Przez miesiąc. Nie dzwoń. Nie istnieję, choć nie umarłem. Po prostu nie ma mnie. Przyjdź pierwszego kwietnia, po pracy, punktualnie o dwudziestej i przynieś rurki z kremem, dużo rurek. Teraz nie mów ani słowa więcej. Pocałuj mnie i wyjdź.'


Nic nie rozumiałam, ale nauczyłam się nie zadawać zbędnych pytań.


Pocałowałam.


Wyszłam.


Dochodziła szósta rano.


Po tygodniu stwierdziłam, jak cholernie mi go brak i że nie chcę go stracić, nawet gdyby nadal miał pozostać tylko mówiącą kukłą. Kochałam go...


Przez miesiąc setki razy trzymałam słuchawkę w ręku, by zadzwonić do niego, lecz nie nakręciłam numeru. Nocami podjeżdżałam pod jego okna, by ujrzeć choć światło w oknie, jedyny ułudny znak, że nadal istnieje. Nawet na moment nie umiałam przestać tęsknić. Wierzyłam, że dotrzyma słowa i przez miesiąc się nie zabije.



Nadszedł pierwszy kwietnia.


Nauczona doświadczeniem, aby jego prośby brać poważnie, kupiłam pięćdziesiąt rurek z kremem. Może zaprosił znajomych?


Nie wiedziałam, co mnie spotka. Oczekiwałam zarówno najgorszego, jak i najlepszego. Na wszelki wypadek, gdyby nie było tragicznie, wzięłam butelkę szampana. Chciałam ucieszyć Georga wiadomością o szczęśliwym zakończeniu problemów finansowych naszej firmy. Otrzymaliśmy ogromny, kilkuletni kontrakt, na który właściwie już nie liczyliśmy.


Tak byłam przejęta tą wiadomością, że nie spostrzegłam w pierwszej chwili, że to on otworzył mi drzwi.


Stał...


Jakby stanie było najnormalniejszą rzeczą pod słońcem.


'Dość wygłupów podsuń mi wózek, ja jeszcze nie umiem chodzić, ale wiem, że kiedyś będę' - przywrócił mnie do rzeczywistości swoim, jak dawniej, żartobliwym głosem.


Chwilę potem nalałam szampana. Ale zanim zdążyłam opowiedzieć o podpisanym kontrakcie, on wzniósł toast: 'Wypijmy za to, że mogę już popełnić samobójstwo,'


W pierwszym odruchu protestu odstawiłam kieliszek, lecz natychmiast chwyciłam znów i jednym haustem (krztusząc się przy tym niemiłosiernie) wychyliłam do dna. Znałam już dobrze ten przecinek oddzielający resztę niespodzianek. 'mogę, to znaczy, że nie chcę. Mogę, to znaczy, że spłaciłem zaciągnięty dług. Mogę, to znaczy, że tego nie zrobię, bo nie chcę byś ty stała się wdową, a dzieci półsierotami.


Nasz ślub odbędzie się 2 lutego. Do tego czasu muszę się nauczyć chodzić. Należy ci się coś lepszego od życia niż tylko inwalida o kulach. A teraz nie becz, że nie będzie kościelnego i cywilny musi ci wystarczyć. Nie próbuj nawet protestować. Tym razem, też ci się nie uda wysłać mnie do Moskwy. Koniec tematu, bo dziś czeka na ciebie ciężkie zadanie.' - i opowiedział historię z dzieciństwa.



'Urodziłem się ze zwichnięciem stawu biodrowego. Dopiero gdy miałem roczek, a nadal nie zrobiłem ani kroku, lekarze odkryli przyczynę. Operacja. Trzy miesiące w pancerzu gipsowym w szerokim rozkroku, ale bez najmniejszej gwarancji, że kiedykolwiek będę chodzić. I nie chodziłem, czasami udało mi się stanąć, na kilka sekund na dwóch nogach, by natychmiast wrócić do poziomu.


Na drugie urodziny matka urządziła przyjęcie na cześć swojego wspaniałego syna. Był tort poziomkowy, którego nie cierpiałem i rurki z kremem, które kochałem nad życie. Zaprosiła swoje koleżanki z małymi dziećmi: zdrowymi, normalnymi, wszędobylskimi, rozbieganymi... Tylko ja, bawiąc się z nimi nadal raczkowałem.


Gdy goście sobie poszli, zauważyłem stos rurek z kremem na stole. Poprosiłem o jedną. Kazała mi podejść. Uparła się sama je zjeść, do ostatniego okruszka, jeśli nie zrobię choć jednego kroku. Mimo, że mnie kochała, cały jej żal, cała gorycz nieudanego macierzyństwa skupiła się na mnie. Ślina ciekła mi na widok rurek jak wodospad Niagara. Prosiłem, błagałem, przyrzekałem - nic nie pomogło. Siedziała i konsekwentnie, powolutku jadła rurki. Z nienawiścią do losu, do świata, do siebie i do mnie również. Zeżarła prawie wszystkie (było ich z piętnaści), zanim zrobiłem pierwszy krok.


Ale dopięła swego! Nauczyła mnie chodzić i biegać, i jeździć na nartach, i na rowerze, i nawet skakać z drzewa.



Ostatnią moją szansą jest powrót do dzieciństwa, by powtórzyć ten numer. Zapewne nie zjesz tej góry rurek (nie przypuszczałem, że aż tyle kupisz), ale nie wolno ci okazać cienia współczucia, bo wszystko przepadnie. Pamiętaj, żadnej pomocy i najmniejszych oznak litości. Do dzieła. Liczę na ciebie.'


Na początku świetnie się bawiliśmy. On prosił o rurkę, a ja odmawiałam i z nieukrywaną przyjemnością i apetytem żułam je powoli, oblizując dłonie z wyciśniętego kremu. Były pyszne, świeże i chrupiące.


Zachowywał się rzeczywiście jak małe dziecko. Błagał o rurkę, obiecywał, że jak mu dam, to nabierze sił i od razu zrobi kilka kroków. Jednak nie dałam się na to nabrać. Złościł się, wyzywał mnie od żarłoków, egoistek i sadystek. Też nie dałam się nabrać.


Po siódmej rurce, zabawa się skończyła. Wstał z wózka, by wreszcie zrobić pierwszy krok i natychmiast upadł jak kłoda, na twarz. Już chciałam się zerwać, aby go podnieść, jednak w ostatniej chwili powstrzymałam się.


Nie wyobrażałam sobie, że odmówić komuś rurki, to będzie tak potwornie ciężkie zadanie...


Po piętnastu rurkach byłam przekonana, że więcej w siebie nie zmieszczę. Wcisnęłam jeszcze trzy i to był koniec...


Nie pomogło 18, to mogliśmy wreszcie zakończyć ten cyrk.


Miałam już czyste sumienie. I tak zjadłam więcej niż jego matka.


Resztę zawinęłam w papier, by wyrzucić.


Zgodził się, że przegrał, że nic z tego nie będzie. Ale spokojnym tonem wytłumaczył mi, że jedna rurka należy mu się, za te wszystkie próby i upadki. 'Spróbujemy kiedy indziej, za kilka dni, powtórzyć ten numer z rurkami', zaproponował rozwiązanie. Coś mnie tknęło. Zrozumiałam, że jak wyrzucę do kosza, to po moim wyjściu poczołga się do kuchni i wyciągnie choć jedną z kosza na śmieci i zje. A wtedy będzie to pogodzenie się na zawsze z przegraną i nigdy nie powtórzymy już numeru z rurkami!


Nie. Zabrałam rurki do ubikacji.



Pochyliłam się nad sedesem i ... wsadziłam palec do gardła wyrzucając z siebie 18 rurek z kremem.


Potem jeszcze dwa razy chodziłam oddać do kanalizacji zżerane rurki.


Georg po każdym upadku wyglądał gorzej. Cała twarz we krwi.


Marzyłam, by ta męczarnia wreszcie się skończyła.


To była walka o życie, nie o rurki czy chodzenie.


Tej nocy dowiedziałam się, jak wygląda piekło traconej nadziei...


Przy 36 rurce udało mu się przesunąć nogę o kilka milimetrów. To był postęp. Uwierzyłam w sens tego koszmaru. Mówił, że 'to już był krok i należy mu się nagroda'. Ale ja twierdziłam, że owszem, postęp był, ale krok to znaczy podnieść stopę z podłogi i postawić z przodu o kilka centymetrów dalej i to samo z drugą nogą. Na razie jeszcze nic nie dostanie, poza powąchaniem nagrody.


Po 40 rurce zaczęłam się martwić, że kupiłam za mało.


Przy następnej próbie upadł tak pechowo, że miał otwarte złamanie kciuka. Wył z bólu. Błagał o wezwanie karetki. Lakonicznie stwierdziłam, że nie ma chodzić na rękach i bynajmniej kciuk mu nie jest potrzebny. Gdyby złamał nogę, to mogłabym się zastanowić, a tak to nie ma o czym mówić, tylko dalej próbować.


Nigdy nie dowiedziałabym się, jak po zdobyciu Mont Everestu alpinista odczuwa euforię szczęścia i sensu życia.


Dostał 48-tą rurkę, za pełny krok (obiema nogami), ale nie zdążył nawet nadgryźć nim się przewrócił rozmazując ją na podłodze. Zjadł ją z podłogi, mlaszcząc jak dziecko i zlizując z parkietu rozpaprany krem.


Zawiozłam go do szpitala. Budziliśmy tam niezwykłe zainteresowanie. Poturbowany ciężko inwalida i opiekująca się nim kobieta, cali w kremie, krwi i rzygowinach. Obydwoje roześmiani i zapłakani. Nie widzieliśmy świata poza sobą, nie wstydząc się swojego szczęścia. Choć rzeczowo odpowiadaliśmy na wszystkie pytania, nie ominęła nas rozmowa z psychiatrą. Nie mieliśmy im tego za złe.


Po zszyciu sześciu ran ciętych na głowie, założeniu szyny na otwarte złamanie i kilku opatrunków, pokrwawiona kukła uparła się, by ją wypisać na własną prośbę.


Wypuścili.


Do dziś pamiętam smak dwóch rozmiękłych rurek (popijanych szampanem), zjedzonych nad ranem, po powrocie ze szpitala. Opowiedziałam o kontrakcie. Był rozpromieniony tą wiadomością jak dziecko, jakby to była jego firma. Kochałam w nim szalenie tę zdolność cieszenia się radością innych.


Zostałam u niego. Byłam zbyt szczęśliwa, by zasnąć sama.


Zadzwoniłam do Naczelnego z wyjaśnieniem, że nie mogę przyjść do pracy, bo jestem chora. Radosny głos w słuchawce zacytował fragment starego kawału, krążącego po biurze: 'przykryj go, żeby się nie przeziębił i podziękuj za kontrakt'.


Jak Naczelny mógł się domyślić, że jestem u Georga?


Odkładając słuchawkę poczułam, jak trafia mnie piorun.


Dotarło do szarych komórek, wymęczonych przez szpitalnego psychiatrę, słowo 'kontrakt'.


To Georg!


On był motorem napędowym zamówienia, które nie tylko uratowało naszą firmę przed ostateczną plajtą, ale zapewniło pracę na kilkanaście lat. Na moje pytanie, jak tego dokonał, odpowiedział, że było 'to' troszeczkę trudniejsze niż 'nauka chodzenia'.


Nie chcę nigdy się dowiedzieć, jak to zrobił.



Wiele lat musiało minąć, zanim udało mi się opowiedzieć tę 'Prima Aprilisową' historię w formie anegdoty.


Chyba tego dnia pieprzony los zrozumiał, że z nas nie zwycięży i zostawił nas w spokoju, nie wystawiając więcej na ciężkie próby.


Oczywiście były troski i kłopoty, ale tylko jako 'przyprawa do życia'.


Babcia zamilkła, ale z jej uśmiechu można było wyczytać, że szykuje niezgorszą pointę.


- Raz w życiu jednak go przechytrzyłam. Pokrzyżowałam mu dokładnie zaplanowany terminarz, a na dodatek wyszłam za mąż za inwalidę o lasce. Nie zrobiłam tego z premedytacją, ale pomieszałam mu plany. Ślub wzięliśmy 13 sierpnia. Termin postanowiliśmy troszeczkę przyśpieszyć. Wpadliśmy.


Nigdy więcej nie jeździliśmy już na nartach, ale nigdy nie zapragnęłam jeździć bez niego. Oczywiście, że mogłam. Teraz na starość wiem, że deski były tylko moją ucieczką przed lękiem.


Ten uparty, brzydki, wariat-inwalida jest główną wygraną na mojej loterii życia.


Niczego nie żałuję, żadnej sekundy przeżytej z nim.


Niewielu kobietom na świecie było dane szczęście smakowania takiej soczystości życia przez 30 lat.'



Skinąłem na kelnera, by zapłacić za kolację, ale okazało się, że rachunek jest już uregulowany. Georg był rozanielony, kolejny raz udało mu się kogoś przechytrzyć.



- Jedno Maria zataiła przed wami. - Georg nie mógł opanować wesołości. - Nasza córka przyszła na świat 2-giego lutego. Dziś jej urodziny. Wypijmy jej zdrowie!


- Wiedziałam, że nie wytrzyma, dałabym sobie rękę odrąbać. - zadźwięczał dzwoneczek głosu babuni szczęśliwej ze znajomości partnera. A potem, pochylając się w stronę mojej dziewczyny dodała szeptem. - Nie lękaj się miłości, nie warto...



Gdy ubieraliśmy się w szatni, pianista zagrał "Come prima". Choć w ten sposób odwdzięczyłem się, za niezapomniany wieczór.


Śnieg skrzypiał pod nogami, a gwiazdy były tak nisko, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, by jedną zachować na pamiątkę. Jeszcze raz zapragnąłem zerknąć na staruszków siedzących przy oknie. Uśmiechnęli się do nas, jakby chcieli przekazać nam najcenniejszą z prawd o życiu...



Włochy 10-16.03.1998r.
Hannover 18-25.03.1998r.
Włochy 26-29.03.1998r.
Wiedeń 2003-06-03
Wiedeń 2003-07-23


 powrót

Andrzej Setman