Andrzej Setman

 

 

 

 

Bella

 

- między pępkiem

a granicš majtek

 

 

 


Š Andrzej Setman

www.setman.pl

www.setman.com.pl

andrzej@setman.pl

 

 

 

 

 

Warszawa, 10 paŸdziernika 2008

Wydanie III  

 

 

 

 

Awers

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ex omni me

Całego siebie dać jak bukiet chabrów,
bo zawsze warto. Bo nigdy nie za póŸno.
Lampš dla ludzi być, a kawš być dla aniołów,
których mi żal. Którym jest w niebie nudno.

 

 

Konstanty Ildefons Gałczyński

 

 

 

 

 

 

Droga Czytelniczko,

 

Przypadki nie istniejš! Także ksišżka ta, to nie przypadek! Nawet dzisiejsza data, to także nie jest nic nie znaczšcy zbieg okolicznoœci.

Nieprzypadkowo zwracam się do Kobiet, bo to Wy, Drogie Panie, jesteœcie w ogromnej większoœci odbiorcami moich ksišżek.

Zapewne podczas lektury zadasz sobie pytanie: „co jest fantazjš, a co autobiografiš?” Informuję: prawdš jest jedynie to, że przeżyłem wszystkie opisane tu emocje; fikcjš – cała reszta (albo trochę mniej J).

Jeœli u Ciebie, Droga Czytelniczko, Bella wywołała jakieœ uczucia, to proszę Cię serdecznie:

UsišdŸ do klawiatury i na goršco podziel się ze mnš swoimi wrażeniami - nastukaj do mnie choć kilka słów o tym co myœlisz i czujesz. Twój list będzie dla mnie najwspanialszym dowodem, że warto było pisać.

 

Dziękuję Ci serdecznie!

 

Andrzej Setman

 

Warszawa, 10 paŸdziernika 2008

 

 

 


 Dyktafon

 

– Ta-to?! – Ida aż jęknęła z osłupienia na widok ojca siedzšcego w poczekalni przed salš operacyjnš. – Ty tutaj?!

– No co się dziwisz, jakbyœ mnie nie poznała – odrzekł, podnoszšc się z krzesła i niepewnie rozkładajšc ramiona na powitanie córki.

– Wiesz, co z mamš? – spytała, całujšc go przelotnie w policzek, bez większych oznak radoœci.

W cišgu czterech lat, jakie minęły od jej œlubu, widzieli się tylko kilka razy na imprezach rodzinnych. Przychodził na nie ze swojš nowš, dużo młodszš, przyjaciółkš. Z poczštku współczuła tej milczšcej dziewczynie, patrzšc, jak traci młodoœć u boku starszego faceta. Jednak po paru spotkaniach zaczęła odczuwać niesmak, widzšc wzrok „tej małej” utkwiony w jej ojca. Wtedy właœnie wyrósł między nimi ten niewidzialny mur. Od tamtego dnia już nie potrafiła ot tak bez powodu zadzwonić do ojca i zapytać: „co nowego u ciebie?”. Jedynym łšcznikiem stały się lakoniczne życzenia imieninowe przesyłane esemesem. Ida, zapytana czy jest zazdrosna, że jej miejsce zajęła smarkula ze wzrokiem zakonnicy rozmodlonej pod figurš œwiętego Józefa, pewnie by zaprzeczyła.

– Operacja już się zaczęła i chyba szybko się nie skończy....

– Widziałeœ mamę?

– Tak, widziałem, jak jš przewozili na salę operacyjnš, leżała na wózku...

– Poznała cię?

– Nie wiem. Chyba tak.

– Jak wyglšdała?

– Kiepsko, ale po głupim jasiu nie wyglšda się najlepiej.

– Rozmawiałeœ z lekarzem? – spytała, spodziewajšc się, że otrzyma chociaż promyk nadziei.

– Nie.

– Myœlisz, że będzie dobrze?

– Zobaczymy – odpowiedział spokojnie, wpatrujšc się w czerwony napis „Nie wchodzić”, który œwiecił nad drzwiami bloku operacyjnego.

– Tak mówisz, jakby ci to było zupełnie obojętne – stwierdziła z wyrzutem, nie dostajšc nadziei.

– Bo jest. – Spojrzał jej w oczy i powtórzył: – Bo jest.

– Nie rozumiem. To po co tu przyjechałeœ? – Oczekiwała wyjaœnienia, dlaczego jechał aż siedemset kilometrów, skoro los byłej żony jest mu obojętny.

– Aby tu być.

Stanowczoœć odpowiedzi zakłuła jš w sercu. Znała ten ton niedopuszczajšcy sprzeciwu. Usłyszała go tylko raz w życiu, kiedy wybierała się na szkolnš wycieczkę do Wenecji. On się wtedy sprzeciwił, mówišc krótko: „Nie pojedziesz”. Nie pomogły łzy i fochy. NIE POJEDZIESZ było nieodwołalne, jak œmierć dwóch kolegów z klasy w rozbitym autokarze. Dziœ po raz drugi usłyszała w jego głosie tę samš stanowczoœć. Wspomnienie tamtego zdarzenia zakłuło nieprzyjemnie, jak tylko potrafi dokuczyć bezsensowny koniec...

„Może on rzeczywiœcie z jakichœ nieznanych mi powodów ma warować pod salš operacyjnš? Może nadal kocha matkę, mimo że od ich rozwodu minęło tyle lat?” – pomyœlała. „Ale skoro mamy spędzić obok siebie kilka godzin, to niech nie siedzi tak bez słowa, ukryty za murem milczenia. Niech powie cokolwiek, wszystko jedno co, jakšœ błahš historyjkę skracajšcš bodaj odrobinę czas oczekiwania na wynik operacji. To i tak będzie lepsze niż cisza szpitalnej poczekalni”.

– Tato… – zaczęła niepewnie. – Czy ty jeszcze kochasz mamę?

– Nie, już dawno nie. Od ponad dwudziestu lat już jej nie kocham.

– Od rozwodu?

– Nie, wtedy jš kochałem...

– Nic z tego nie rozumiem. Rozstaliœcie się dwadzieœcia dwa lata temu. Ostatni raz spotkałeœ się z niš na moim œlubie. To dlaczego dziœ tu jesteœ?

– Nie wszystko w życiu trzeba rozumieć. Życie to nie jest matematyka.

– Wytłumacz mi. Proszę!

– Co chciałabyœ wiedzieć?

– Chcę wiedzieć jak najwięcej.

– Co mam ci opowiedzieć?

– Cokolwiek, najlepiej to, czego jeszcze nie wiem lub się nie domyœlam.

– Wielu rzeczy jeszcze nie wiesz. Gdybyœmy spróbowali stworzyć obraz twojej mamy, ty i ja, powstałyby trzy niepodobne do siebie portrety. Ty znałaœ tylko jeden...

– Masz rację, nie znałam mamy. Teraz wiem, że nawet wcale nie pragnęłam jej poznać. Nie chciałam być taka jak ona i mam nadzieję, że nigdy nie będę.

– To dobrze... Od czego mam zaczšć?

– Najlepiej od poczštku, od tego, jak się poznaliœcie.

– Opowiadałem ci kiedyœ, gdy zwiedzaliœmy Warszawę. Pokazałem ci kawiarenkę „U Michała”, przy Barbakanie. W moich czasach zawsze była pełna ubożuchnych licealistów, wysiadujšcych godzinami przy herbacie po angielsku.

Tamtego wieczoru szedłem do teatru, ale miałem jeszcze dużo czasu i postanowiłem powłóczyć się po Starówce. Na ramieniu niosłem aparat fotograficzny i dyktafon. Chciałem nagrać przedstawienie. Uwielbiałem nagrywać i fotografować. Zatrzymywać obraz i dŸwięk. Nagrywałem, co popadnie: audycje radiowe, rozmowy telefoniczne, sztuki teatralne. Miałem w domu setki kaset z nagraniami. Zajmowały większš częœć pokoju. Zupełnie jak stojšce latami w piwnicy mojej babci słoje zawekowanych kompotów z mirabelek o smaku kwasu akumulatorowego. Drugš mojš pasjš było fotografowanie znaczšcych chwil w życiu. Nie masz pojęcia, ile ich było. Każda wycieczka, zabawa szkolna czy imieniny pożerały po kilka filmów. Najcenniejsze zdjęcia wklejałem do albumów, reszta leżała w pudełkach po butach, idealnie wpasowanych w półki w regale.

– Co się z nimi stało?

– Większoœć już nie istnieje. Nie żyjš także ludzie uwiecznieni na tych zdjęciach. O wielu z nich nikt oprócz mnie już nie pamięta. Tak samo twoje dzieci. Kiedy dorosnš, będš mnie znały tylko z twoich opowiadań, nawet nie będš mogły sobie przypomnieć zapachu mojej brody.

– To, co mi mówisz, jest okropnie smutne...

– Nie, kochanie. To nie jest smutne. Mnie też się kiedyœ wydawało smutne coœ, co mija bezpowrotnie. Gdy mój ojciec powiedział mi: „Każdy umiera, ja też kiedyœ umrę”, rozbeczałem się na myœl, że w przyszłoœci go nie będzie. Ale on nie umarł „w przyszłoœci”, on umarł „w przeszłoœci”, i to tak odległej, że pewnie nie pamiętasz zapachu jego brody, którš lubiłaœ tarmosić.

– A jednak to przygnębiajšce, że kiedyœ nas nie będzie.

– Nie tylko nas. Nie będzie również tych chwil, naszych radoœci, nadziei, smutków, emocji, a może nawet tych miejsc nie będzie. Wioska mojej babki dziœ nie istnieje. Nie ma tamtego domu z wigilijnš choinkš przywiezionš z lasu na sankach. Nie ma lasu… Nie ma już tych ludzi, tego zapachu ciasta, tej krzštaniny, tych kolorowych opłatków przypiekanych na bršz na blasze węglowej kuchni. Nic z tego nie istnieje i już nie zaistnieje. Pozostały tylko albumy ze zblakłymi fotografiami, na których jeszcze widać œmiesznie ubranych ludzi. Tylko w muzeach techniki znajdujš się patefony mogšce jeszcze odtworzyć popularne przeboje z tamtych czasów, nagrane na płytach szelakowych tłukšcych się w drobny mak, jakby były ze szkła, gdy obchodziło się z nimi nieostrożnie.

– Pamiętam taki patefon na korbkę. Stał na strychu. Lubiłam tam chodzić i słuchać tych płyt. Wyobrażałam sobie, że to jest muzyka nagrana przez duchy. – Uœmiechnęła się do wspomnień. – Wiesz, tato, smutno mi się zrobiło, że już nie ma tego patefonu i nigdy więcej nie posłucham muzyki duchów.

– Powiedziałaœ: smutno mi się zrobiło, ale uœmiechnęłaœ się do wspomnień. Wiesz, czemu się uœmiechnęłaœ? Bo te wspomnienia masz w sobie. Bo pamiętasz ten patefon i tę muzykę pełnš szumów przypominajšcych myszy skrobišce pod drewniana podłogš. Gdybym ci opowiedział o swoim motorze i o tym, jak z twojš mamš pojechaliœmy na wycieczkę w góry, nie wywołałoby to w tobie wspomnień, lecz jedynie wyobrażenie. Bo jedynie nasze własne wspomnienia majš dla nas wartoœć. Wspominać potrafimy tylko to, co sami przeżyliœmy. Większš wartoœć ma dla ciebie wspomnienie spaceru po jesiennym parku niż wyobrażenie miłoœci Julii. Spacer był twój, a miłoœć do Romea to cudze uczucie.

– Uważasz, że twoje wspomnienia sš dla mnie bez znaczenia?

– Tak, sš dla ciebie zupełnie bezwartoœciowe, jeœli ich nie poznałaœ. – Wyjšł z portfela pożółkłš fotografię przedstawiajšcš dwóch mężczyzn z dumš prezentujšcych ogromnego szczupaka. – Ten człowiek, który trzyma zdobycz, także nic dla ciebie nie znaczy. A to właœnie on nauczył mnie łowić ryby. Z nim spędziłem wiele dni na łódce. Mój dziadek zawsze potrafił znaleŸć czas na rozmowę ze mnš. W dużym stopniu jemu zawdzięczam to, kim teraz jestem i jaki jestem.

– Czy to znaczy, że wspomnienia sš jak pienišdze? Tylko te w portmonetce albo na koncie coœ znaczš?

– Nie… Niezupełnie. Gdy ludzie dzielš się pieniędzmi, to jednemu ubywa, a drugiemu przybywa. Dzielenie się rzeczami niematerialnymi, takimi jak uczucia, wspomnienia, marzenia, sprawia, że przybywa obojgu. Niezależnie od tego, czy sš to pozytywne, czy negatywne emocje.

– Tato, to, co mówisz, jest sprzeczne z logikš. Czy uważasz, że im więcej dam, tym więcej będę miała?

– Masz rację. Logika uczuć wydaje się nieco inna niż logika matematyczna. Fizyka czšstek elementarnych różni się od fizyki newtonowskiej. Jednak jej nie przeczy, a jedynie rozszerza jš o nowe prawa. Jeżeli chcesz bardziej kochać, dziel się swojš miłoœciš, a zostaniesz niš otulona jak mgłš. Chcesz się przekonać? WyobraŸ sobie, że dwoje ludzi uczestniczy w weselu. Jeden z nich ma kamerę i cały czas filmuje. Jak sšdzisz, który zachowa więcej wspomnień? Ten, który filmował?

– No… chyba tak. Przecież logicznie rzecz bioršc, cały czas wyłapywał najciekawsze momenty.

– Nic z tego. Gdyby zaraz po weselu mieli zdać z niego sprawozdanie, ten bez kamery przypomni sobie cztery razy więcej szczegółów niż ten, który filmował.

– Chyba rzeczywiœcie tak jest, ale ten, który ma nagranie, może je w każdej chwili obejrzeć – próbowała bronić swojej logiki.

– Masz rację, pewnie obejrzy i nawet przez jakiœ czas będzie całkiem nieŸle znał nagrane scenki z wesela. Jakby oglšdał film w kinie. Po wyjœciu z kina pamięta się film doœć dobrze, ale niedługo. Po roku ten, który filmował, będzie pamiętał jedynie „obrazy ze œlubu”, ale one nie wywołajš w nim żadnych emocji.

Ja także starałem się tworzyć wspomnienia, robiłem zdjęcia i zapisywałem głos na taœmie magnetycznej. W tamtych czasach nie było jeszcze kamer wideo, bo zapewne od rana do wieczora nie odklejałbym oka od wizjerka. Na szczęœcie miałem tylko aparat fotograficzny i dyktafon. Dzięki temu moje życie nie przebiegało tak zupełnie obok mnie.

– Nie przypominam sobie jakiejœ szczególnie ogromnej liczby kaset i zdjęć w naszym domu. Było tylko kilka albumów, ale kaset i pudełek po butach pełnych fotografii nie pamiętam. Co się z nimi stało?

– Wyrzuciłem je.

– Nie było ci szkoda? – zdziwiła się.

– Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo. Wkładajšc je do kontenera na œmieci czułem, jakby umierała moja młodoœć.

– To dlaczego to zrobiłeœ?

– Bo dałem słowo.

– Komu?

– Twojej mamie.

– Opowiedz mi o tym, proszę...

– To była nasza pierwsza wspólna wycieczka. Był dwudziesty pierwszy lipca. Staliœmy nad przepaœciš w górach. Na tę chwilę przygotowywałem się od rana. Wstałem wczeœniej i poszedłem po chrupišce bułeczki na œniadanie. Po drodze wstšpiłem do gospodyni domu, żeby zdobyć czerwonš różę. Wiedziałem, że za żadnš cenę nie sprzeda ani jednego kwiatka ze swojego ogrodu. Zapłaciłem prawdš.

Wybrała siedem najpiękniejszych pšków, kiedy jej powiedziałem, czemu mi zależy na różach z krzewu rosnšcego przed jej domem. Starannie owinęła łodygi plastikowš torebkš z mokrš ligninš, żeby kwiaty nie zwiędły, kiedy przez kilka godzin będziemy się wdrapywać na szczyt.

Ustawiłem aparat. Obiektyw objšł nie tylko nas, ale i całš dolinę wraz z szachownicš pól i domkami, które z tej wysokoœci przypominały pudełka zapałek. Wyjšłem róże z plecaka i jednoczeœnie niezauważalnie włšczyłem nagrywanie w dyktafonie ukrytym w kieszeni bluzy. Uklškłem przed mojš dziewczynš. W tym momencie samowyzwalacz zrobił zdjęcie, a ja powiedziałem, że bardzo jš kocham i jeszcze chciałem dodać, że...

– Jak bardzo mnie kochasz? – Twoja mama przerwała moje pieczołowicie przygotowywane oœwiadczyny.

– Najbardziej jak to jest możliwe! Jestem nawet gotów skoczyć w tę przepaœć, jeœli tego zażšdasz. – I skoczyłbym, gdyby mi kazała. Ale nie, ona zupełnie zbiła mnie z tropu...

– Jeœli chcesz, żebym ci uwierzyła, to rzuć w przepaœć swój aparat fotograficzny i dyktafon, który masz w kieszeni. – Zdębiałem!

– A film, a kaseta? – zapytałem w nadziei, że pozwoli mi zachować chociaż nagrania i zdjęcia z  oœwiadczyn.

            – Razem z filmem i kasetš – powiedziała spokojnie. – Starannie umieœciłem aparat w futerale i… rzuciłem go w przepaœć. Wyjšłem z kieszeni dyktafon i nie zatrzymujšc zapisu, zamachnšłem się z jakšœ niezrozumiałš satysfakcjš. Szerokim łukiem poleciał trzysta metrów w dół. Ten lot dyktafonu będę pamiętał do końca życia. Dwadzieœcia lat oglšdałem go w pamięci, klatka po klatce, w zwolnionym tempie, tysišce razy zatrzymywałem, cofałem i powtarzałem, jakbym sfilmował przelot anioła.

– Nie było ci żal?

– Cholernie! Ale rozumiałem, że jeœli będę z twojš mamš, to czeka mnie fascynujšce, choć trudne życie, jakie nie każdemu jest dane.

– Skšd wiedziałeœ, że życie z mamš będzie fascynujšce, choć trudne?

– To długa historia.

– Opowiesz mi?

– Nie mam przed tobš nic do ukrycia.

– Ale najpierw dokończ tamto zdarzenie – poprosiła Ida. – Oœwiadczyłeœ się jej wtedy?

– Tak. Uklškłem i jeszcze raz poprosiłem, żeby została mojš żonš.

– Tym razem klęczysz przede mnš, a nie przed obiektywem – powiedziała twoja mama. – Teraz wierzę, że mnie naprawdę kochasz. – A po chwili dodała: – Ale jeœli chcesz, żebym została twojš żonš, musisz wyrzucić wszystkie zdjęcia i nagrania.

            – Wszystkie? – zapytałem załamany, jakby mi kazała podpalić bibliotekę aleksandryjskš.

– Tylko te niewklejone do albumów. Taka jest moja cena. Zapłacisz jš, jeżeli rzeczywiœcie pragniesz, abym została twojš żonš.

– Ale dlaczego? Wytłumacz mi, proszę. – Œwiat nagle wywrócił mi się na lewš stronę. Nigdy wczeœniej nie krytykowała mojego hobby. Wprost przeciwnie, pozwalała się fotografować. Nawet chętnie pozowała. Łatwiej byłoby mi skoczyć w przepaœć, gdyby tego zażšdała niż żyć bez moich zakonserwowanych wspomnień.

– Bo chcę, żebyœ żył, a nie tylko był obserwatorem życia – odrzekła spokojnie. – Wahasz się? Chcesz przemyœleć, czy jestem tego warta? Nie musisz mi odpowiadać od razu. Dam ci czas do namysłu. Poczekam pięć minut.

Chodziłem w kółko na tej niewielkiej przestrzeni nad przepaœciš i, rozpaczajšc, bezustannie mówiłem sam do siebie: „Cała fonoteka na œmietnik?”, jakbym był zdartš płytš. Za dużo ode mnie żšdała. Nie mogłem jej tego dać. To było tak, jakbym musiał całe życie wyrzucić na œmietnik? I nagle zatrzymałem płytę. Zrozumiałem, że naprawdę za chwilę wyrzucę na œmietnik całe swoje życie, ale przyszłe życie, to, które mogę przeżyć z twojš mamš. Podobno w sytuacji zagrożenia człowiek w cišgu kilku sekund widzi cały film ze swojego życia. Miałem kilka groŸnych wypadków samochodowych i nigdy nic podobnego mi się nie zdarzyło. Wtedy jeden jedyny raz odczułem coœ podobnego, ale to nie był film ułożony ze wspomnień, lecz z uczuć i emocji czekajšcych na mnie w przyszłoœci. Czułem jednoczeœnie radoœć, smutek, wielkie szczęœcie i potwornš rozpacz. Nie wiedziałem, co się ze mnš dzieje. Dopiero po roku uœwiadomiłem sobie znaczenie tamtej chwili. Trwała niecałš minutę i skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Popatrzyłem w niebo.

            – Chcę przeżyć resztę życia z tobš, niezależnie od ceny, jakš przyjdzie mi za to zapłacić. Ale błagam cię, pozwól mi zachować jedno zdjęcie, którego nie wkleiłem do albumu.

– Tylko jedno? – spytała.

– Tak, to, które noszę w portfelu.

– Portfel mogę uznać za rodzaj albumu – zgodziła się.

– I nagranš wczoraj kasetę... – żebrałem.

– Dobrze – zgodziła się.

– I wiesz, co wtedy zrobiła? Uklęknęła przede mnš i powiedziała:

– Proszę cię, abyœ został moim mężem. Teraz ty podaj swojš cenę. Zapłacę każdš, bo warto.

– Nie miała żadnego hobby, nie zbierała znaczków ani monet. Nic mi nie przychodziło do głowy oprócz jednego, czego pragnšłem od dawna.

– Chcę, żebyœ się ze mnš kochała tej nocy... – zdobyłem się na odwagę i wypowiedziałem swoje wielkie marzenie. – I żebyœ po latach, kiedy nadejdzie œmierć, kochała mnie tak samo jak teraz.

Popatrzyła na mnie, jakbym za wiele od niej oczekiwał.

– Dużo żšdasz, nie wiedzšc, co to oznacza... Ale dobrze, niech tak będzie.

Wtedy nie zrozumiałem, co oznaczał jej wzrok. Myœlałem, że się pospieszyłem i że ona nie jest jeszcze gotowa na rozpoczęcie współżycia. Dziœ wiem. Ona w tamtej chwili czuła, a może nawet wiedziała, jak potoczy się nasze życie. Wypiliœmy ciepłego szampana i całujšc się jak najszczęœliwsi opętańcy, wyrzuciliœmy kieliszki w przepaœć. Na szczęœcie! Butelkę zabraliœmy, żeby nie zaœmiecać gór.

Musiało minšć ponad dwadzieœcia lat, abym zrozumiał, że wtedy miała cholernš rację. Dzięki niej żyłem, a nie tylko obserwowałem życie, odkładajšc wspomnienia „na póŸniej”.

Zamilkł, jakby wšchał zapach siedmiu rozwijajšcych się pšków bordowo-czerwonych róż.


 

Dzwony

 

– Przydałaby się przerwa – powiedział wesoło. – Może jakaœ pielęgniarka przebiegnie z pluszowym misiem na tacy albo rozlegnie się dzwonek i reżyser ogłosi: „dziesięć minut przerwy na planie”?

– Czy ty zawsze musisz swoje najpiękniejsze wspomnienia kończyć durnš wstawkš? Zupełnie jak bajki, które opowiadałeœ mi na dobranoc. Pewnie wyda ci się to œmieszne, ale każdego wieczoru czekałam w napięciu, jak zakończysz opowiadanš legendę. Bo może zamiast happy endu królewna okaże się siostrš księcia i nie będš mogli się pobrać? Albo Kopciuszek wyjedzie do babci na wakacje i nie uda się znaleŸć właœcicielki pantofelka? Czy ty nigdy nie bywasz poważny? Nawet teraz nie możesz? W takiej chwili? Masz rację, potrzebuję odetchnšć. Muszę się przejœć – powiedziała ze złoœciš. – Tu gdzieœ na pewno musi być automat do kawy. Przynieœć ci też?

– Czarnš z cukrem poproszę – odrzekł pokornie.

Ida wyszła z poczekalni.

„Może rzeczywiœcie przesadziłem” – pomyœlał. – „Przecież nie wszystkim musi odpowiadać moje poczucie humoru”. Postanowił jš przeprosić.

Do poczekalni zajrzała uœmiechnięta pielęgniarka.

– Przepraszam, czy nie widział pan szeœcioletniego chłopca w czerwonym sweterku z rękš w gipsie? – spytała. Z kieszeni wystawała jej pluszowa małpka.

– Przed chwilš była tu tylko dwudziestosiedmioletnia dziewczynka, ale nie miała gipsu ani czerwonej czapeczki. Więc raczej nie pasuje do tego rysopisu – odpowiedział z aktorskš powagš w głosie.

– Gdyby zobaczył pan skrzata na hulajnodze, to proszę pamiętać, że oddział psychiatryczny jest na pištym piętrze – odparowała pielęgniarka, pokazujšc garnitur białych zębów, i pobiegła szukać dziecka.

Po chwili nadeszła Ida z dwoma plastikowymi kubkami.

– Czarna z cukrem – powiedziała, podajšc mu kawę. – Tak jak lubisz. Chcę cię przeprosić za mój wybuch. Bardzo się martwię o mamę...

– Też chciałem cię przeprosić...

– Lepiej tego nie rób – przerwała wesoło. – Przed chwilš spotkałam pielęgniarkę z małpkš w kieszeni. Zrozumiałam, że gdybyœ był inny, to czekanie byłoby nie do zniesienia. Lepiej dokończ swoje opowiadanie o tym, jak się poznaliœcie.

– Jak to, nie wiesz? Już mówiłem. W herbaciarni nie było wolnych miejsc, a na dodatek jakiœ student œpiewał rosyjskie romanse przy akompaniamencie gitary. Było jasne, że nikt nie wyjdzie. Miałem ze sobš kilka zapasowych kaset. Mogłem nagrać ballady, nie martwišc się, że mi zabraknie taœmy na przedstawienie teatralne. Brakowało jedynie miejsca w herbaciarni.

Stałem przy drzwiach jak palant. Lustrowałem salę w nadziei, że jednak gdzieœ znajdzie się skrawek miejsca, abym mógł bodaj przykucnšć i nagrywać. Obserwowała mnie œliczna dziewczyna, siedziała akurat naprzeciw wejœcia. Uœmiechnęła się do mnie i coœ powiedziała do sšsiadów na ławce. Każdy przesunšł się o kilka centymetrów i obok niej zrobiło się wolne miejsce. Wskazała wzrokiem, że to dla mnie.

Byłem wniebowzięty. Nie doœć że mogłem nagrać studenta œpiewajšcego ballady, to jeszcze zwróciła na mnie uwagę przeœliczna dziewczyna. Majšc marne kilkanaœcie lat, nie bardzo wiedziałem, jak rozpoczšć rozmowę, a co dopiero otrzymać uœmiech od dziewczyny… To graniczyło z cudem. Na dodatek chodziłem do męskiej klasy o profilu technicznym.

W szkole uczyli wszystkiego, co nigdy w życiu mi się nie przydało. Co z tego, że potrafiłem podejœć na trzy sposoby do zadania z niewiadomymi urojonymi, otworzyć skomplikowany zamek zapadkowy i tak opanować reakcję jšdrowš, aby stała się kontrolowanš, skoro nie nauczyli mnie, jak podejœć do dziewczyny, otworzyć gębę i panujšc nad drżeniem ršk, spokojnym głosem zaproponować spacer. Ale i tak miałem ogromnie ułatwione rwanie w porównaniu z kolegami, którym los poskšpił siostry. Ci czuli się zupełnie jak Marsjanie nagle lšdujšcy przed pochodem pierwszomajowym z portretami Gierka, niby wesoło i kolorowo, ale nie wiadomo, co zrobić z rękami. Dziesięciu kolegów z mojej klasy ożeniło się z pierwszš dziewczynš, która się do nich uœmiechnęła. Po podstawówce niemal każdy z tych nieciekawych potworów niezgrabnie kopišcych piłkę nagle przekształcał się w jakiegoœ dziwnego osobnika wzdychajšcego do osobniczki zwanej potocznie dziewczynš.

W tamtych czasach szkoła była wyspš obłędu w oceanie codziennego życia. A znajomoœć języka starocerkiewnego okazała się w praktyce tak samo przydatna jak propedeutyka nauki o społeczeństwie socjalistycznym. Nasza buda ograniczała kontakt z dziewczynami do wieczorków tanecznych. Zapraszaliœmy na nie uczennice z liceum pielęgniarskiego, w którym jedynymi przedstawicielami samców byli kulawy dozorca i jego pies. One też nie miały zielonego pojęcia, jak z nami rozmawiać. I chyba następnego dnia po dyskotece uważały nas w równym stopniu za idiotów, co my je za kretynki. I co z tego, że wszyscy zdaliœmy „egzamin dojrzałoœci”, skoro mieliœmy w sobie tyle dojrzałoœci, ile mysz odwagi do pokonania kota. Mam nadzieję, że twoja szkoła nie była takim nonsensem jak moja.

– To, co mi opowiadasz, to rzeczywiœcie horror, ale szkoła od twoich czasów niewiele znormalniała. Dalej większoœć lekcji to bzdety, a przedmiot o szumnej nazwie: przygotowanie do życia w rodzinie prowadziła w naszej szkole stara panna, której słowo „penis” nigdy by nie przeszło przez usta. Powiedziałeœ jednak coœ niezwykle ważnego, o czym nigdy nie pomyœlałam. Rzeczywiœcie, moje koleżanki jedynaczki albo te, które miały tylko siostrę, dużo częœciej narzekały na chłopaków i trudniej im było nawišzać z nimi satysfakcjonujšcy kontakt. Ciekawa jestem, czy ktoœ kiedyœ badał zależnoœć między liczbš rozwodów a posiadaniem rodzeństwa tylko tej samej płci. Kontakt z drugš płciš w dzieciństwie i w okresie dojrzewania musi być cišgły, a nie tylko ograniczać się do spotkań urzšdzanych od wielkiego dzwonu.

– Z tymi dzwonami to masz rację. One miały dla mnie ogromne znaczenie. Dzięki nim poczułem, jak bardzo kocham twojš mamę.

– W czasie waszego œlubu?

– Nie. To było jesieniš, ze dwa miesišce po oœwiadczynach. Mój kolega z podstawówki żenił się z potwornie brzydkš dziewczynš. Oczywiœcie z tš pierwszš, która się do niego uœmiechnęła. Nie muszę chyba dodawać, że nie miał siostry. Œlub brali w tym samym koœciele, gdzie ja przez jakiœ czas byłem ministrantem.

Lubiłem służyć do mszy, a szczególnie lubiłem ten moment głębokiej ciszy, kiedy ksišdz podnosił hostię, a ja mogłem potrzšsać ciężkimi mosiężnymi dzwonkami. Ich głos niósł się po całym koœciele, a potem jeszcze raz, gdy przyklęknšł, dzwoniłem  trzykrotnie – dzyń, dzyń, dzyń.

Uwielbiałem tę chwilę. Zwykle udawało mi się potrzšsnšć nimi cztery razy, ale kiedy doszedłem do pięciu, dzwonki przekazano innemu ministrantowi. Był słabego zdrowia. Dzwonił beznamiętnie, a ja modliłem się żarliwie o epidemię grypy.

Pewnego razu koœcielny poprosił księdza, aby jeden z ministrantów pomógł mu przy dzwonach. Miałem nadzieję, że pójdzie mój kolega, a ja znów będę mógł dzwonić w uniesieniu podczas podniesienia. Ale ksišdz palcem wskazał na mnie, mówišc ze œmiechem: „weŸ jego, jest tłusty i lubi dzwonić”. Zapewne miał na myœli to, że do rozbujania dzwonów potrzebny jest ktoœ silny i ciężki, a mój chorowity kolega był prawie o połowę ode mnie lżejszy. Poczułem się potwornie obrażony, ale poszedłem na wieżę koœcielnš.

To było cudowne przeżycie! W uszach pękały bębenki. Serce wyskakiwało z piersi, a sznur konopny wyrywał ręce. Dzwonki przy ołtarzu nagle straciły znaczenie... Tydzień póŸniej zapisałem się do klubu krótkofalowców i przestałem ministrować.

Œlub naszego kolegi, mimo że celebrował go ksišdz Tadeusz, który uczył nas w szkole religii, był bardzo skromny. Nie rozłożono nawet czerwonego dywanu dla Młodej Pary. Po wyjœciu z koœcioła tłum przyjaciół i znajomych obrzucił nowożeńców kilogramami ryżu. Zleciały się gołębie z całej okolicy. Trzymajšc się z twojš mamš za ręce, staliœmy w kolejce do składania życzeń, tak przejęci, jakby to był nasz œlub. Obserwujšc nadlatujšce stada gołębi, żałowałem, że nie mam aparatu. Twoja mama spojrzała na dzwonnicę i spytała: „Czemu w takiej chwili nie słychać dzwonów?” Wzišłem jš za rękę i pocišgnšłem do koœcioła. Nie wiedziała, o co chodzi, ale poszła ze mnš bez słowa.

Jeden jedyny raz życiu przydała mi się pięcioletnia nauka w technikum mechanicznym. Zwykłš spinkš do włosów w dziesięć sekund otworzyłem zamek zapadkowy strzegšcy wejœcia na dzwonnicę. Twoja mama rozbujała mniejszy dzwon, a ja ten większy. Chmara gołębi poderwała się do lotu. Cišgnęliœmy z całych sił za gruby konopny powróz wypolerowany dłońmi ministrantów.

Od tej pory gdy trzymam w dłoni konopny sznur, wraca tamto wspomnienie. Kiedy robię zakupy w sklepie z narzędziami, podchodzę do szpuli z linš, macam gruby powróz i słyszę tamtš chwilę.

W huku dzwonów nie usłyszeliœmy, jak na górę wbiegł spocony i wœciekły koœcielny. „Dzwony nie były zapłacone!” – próbował przekrzyczeć huk. „To prezent od księdza Tadeusza!” – odkrzyknšłem, nie wypuszczajšc z dłoni sznura. Odszedł zdezorientowany. Po kilku minutach twoja mama całkiem opadła z sił. Też byłem spocony...

Całowaliœmy się pod rozbujanymi i dŸwięczšcymi dzwonami, œwięcie przekonani, że nic nas nigdy nie rozłšczy. Potem patrzyliœmy przez żaluzję dzwonnicy na œwieżo poœlubionych i gołębie dziobišce ryż rozsypany wokoło jak szczęœcie.

Długo tak staliœmy...

Zeszliœmy na dół, zatrzaskujšc za sobš drzwi dzwonnicy i jako ostatni złożyliœmy życzenia młodej parze.

Kiedy opuszczaliœmy plac przykoœcielny, już z daleka dostrzegłem, jak między gołębiami, w niedopiętej sutannie, sunie ku nam ksišdz wraz z wœciekłym koœcielnym, który wskazujšc na mnie palcem krzyczy: „To ten!”.

Wzišłem twojš mamę za rękę i równie energicznie, jakbyœmy też byli wœciekli, ruszyliœmy w ich stronę. Zatrzymali się niepewnie na œrodku placu, który nie wiadomo czemu wszyscy nazwali cmentarzem koœcielnym. Patrzšc księdzu Tadeuszowi prosto w oczy, powiedziałem dobitnie: „Następnym razem niech ksišdz nie zapomni rozwinšć swojemu uczniowi w prezencie œlubnym czerwonego chodnika. Nawet gdybym to ja miał być tym następnym”. – I klasnšłem w dłonie. Gołębie poderwały się do lotu. Zostawiliœmy ich osłupiałych i, œmiejšc się, pobiegliœmy za orszakiem weselnym.


 

Œmieć

 

Patrzył na córkę jak na małš dziewczynkę. Jej radoœć wywołana jego opowieœciš gasła z każdš sekundš.

– Co się stało? O czym myœlisz? – spytał zaskoczony jej reakcjš.

– To, co mi opowiadasz, jest takie radosne, a przecież kilka metrów stšd, za tymi drzwiami, operujš mojš mamę... Nie wiem, czy przeżyje... Teraz nie powinnam cieszyć się twoimi opowiastkami, powinnam się martwić.

– Co pomoże twoje zmartwienie?

– Tato, jak ty wszystko upraszczasz – odpowiedziała rozdrażniona.

– Czy jesteœ na tyle dorosła, żeby logicznie ze mnš rozmawiać, czy wolisz, abym jak małemu dziecku wytłumaczył ci błšd twojego rozumowania?

– Ono nie jest błędne!

– Przekonać cię, że jest?

– No dobrze, przekonaj, chociaż to niemożliwe – upierała się.

– Skoro niemożliwe, to niczym nie ryzykujesz, odpowiadajšc na pytania, które ci zadam.

– I co mi chcesz w ten sposób udowodnić?

– Pewnie nie raz rozwišzywałaœ zadanie matematyczne, nie wiedzšc, jaki będzie wynik. Zobaczmy, co wyniknie z moich pytań. Zgoda?

– Zgoda – przystała na mojš propozycję, nadal przekonana o swojej słusznoœci

– Ustalmy, że będziesz odpowiadać tylko na moje pytania. Powiedzmy, na dziesięć pytań, bo to okršgła liczba. Odpowiadaj „tak” lub „nie”, bez komentowania ich sensownoœci. Dobrze?

– Dobrze.

– Czy twoje martwienie się pomoże chirurgowi trzymać skalpel?

– Właœciwie to nie, ale...

– Miałaœ odpowiadać tylko na pytania, komentarze zostaw na póŸniej! To jak, pomoże czy nie?

– Nie.

– Czy twoje martwienie się lepiej oœwietli pole operacyjne?

– Nie.

– Czy twoje martwienie się pomoże instrumentariuszce?

– Nie.

– Czy twoje martwienie się może w jakikolwiek pozytywny sposób wpłynšć na przebieg operacji?

– Chyba nie.

– Czy wiesz o tym, że nasze mózgi wysyłajš fale elektromagnetyczne?

– Wiem.

– Czy istnieje taka możliwoœć, że nasze mózgi porozumiewajš się ze sobš?

– Podobno istnieje, ale ja nie wierzę w telepatię.

– A gdyby istniała, to czy twój zły nastrój mógłby się udzielić chirurgowi?

– Gdyby istniała, to mógłby.

– Czy mógłby udzielić się im także twój dobry nastrój?

– Pewnie mógłby i dobry.

– Czy lepiej ci się pracuje w dobrym nastroju, czy jak się martwisz?

– Oczywiœcie, że wtedy gdy mam dobry.

– Wolisz mieć dobry czy zły nastrój?

– Zwykle wolę dobry, ale nie teraz.

– Czy nie chcesz teraz mieć dobrego nastroju, bo nie mógłby się nie udzielić chirurgowi?

– Nie, no tak, nie... Tato, robisz mi wodę z mózgu. Ile już było pytań?

– Było dziesięć pytań, ale zanim woda zacznie ci chlupać, to opowiem ci jeszcze, jak twoja mama wyleczyła mnie z martwienia się. – I nie czekajšc na odpowiedŸ, wrócił do swoich wspomnień.

Po tym, jak się poznaliœmy, minęło kilka dni. Spotykaliœmy się prawie codziennie. Coœ tam między nami zaczynało pšczkować, ale jeszcze nie kwitło. Byliœmy biedni jak myszy koœcielne. Jedyne pienišdze, jakie miałem, dostawałem od mojej mamy na obiady w stołówce. W sklepiku obok szkoły kupowałem na dużej przerwie kefir i dwie kajzerki. Dzięki temu co drugi dzień stać mnie było na herbatę po angielsku w naszej herbaciarni.

Przechodzšc koło antykwariatu, kštem oka dostrzegłem na wystawie Maga Johna Fowlesa. Ta powieœć była rarytasem w tamtych czasach, natychmiast znikła z półek. „Jak tylko będę miał pienišdze, od razu jš kupię” – wypowiedziałem głoœno swoje marzenie. Zdawałem sobie sprawę, że ksišżka długo nie poleży na wystawie.

– A czemu nie kupisz jej teraz? – spytała twoja mama. – – Bo nie mam tyle pieniędzy.

– A ile masz?

Machinalnie sięgnšłem po portfel i wysypałem na dłoń drobniaki. Przeliczyliœmy. Starczało co najwyżej na dwie herbaty, ale nie na ksišżkę. Twoja mama otworzyła swojš portmonetkę i dosypała swoje drobne.

– Chcę, żebyœ jš kupił. Teraz – rozkazała.

Sparaliżowało mnie, a raczej stałem się zupełnie bezwolny. Twoja mama wepchnęła mnie do antykwariatu, a ponieważ dalej stałem z rozdziawionš gębš, sama wzięła z wystawy Maga, odliczyła z mojej dłoni potrzebnš kwotę, podała kasjerce i nie bioršc paragonu, wypchnęła mnie z powrotem na ulicę.

Jeszcze nigdy nie przeżywałem tylu sprzecznych emocji jednoczeœnie. To było nieprawdopodobne, żeby dopiero co poznana dziewczyna dała mi pienišdze, żebym sobie kupił upragnionš ksišżkę. Nie potrafiłem ani się cieszyć, ani tym bardziej okazać radoœci. Szedłem w milczeniu z takš minš, jakbym zgubił kupon totolotka.

– Czemu nie cieszysz się z Maga?” – spytała po chwili.

–  Martwię się, bo teraz nie mamy pieniędzy na herbatę –  odpowiedziałem rozsšdnie.

– Czy uważasz, że twoje zmartwienie może w jakiœ sposób być dla mnie podziękowaniem? – Zbiła mnie tym z tropu.  

– Nie masz pojęcia, jak się cieszę...

– Nie mam, bo nie widać tego po tobie.

– Nie potrafię być beztroski jak dziecko, bo już jestem pełnoletni.

– Czy dlatego nie potrafisz być bez troski, bo uważasz, że dorosłe życie to sš same troski?

– Nie, to nie tak!

– A jak? Może ty nie chcesz dorosnšć? Chciałbyœ wrócić do swojego cudownego dzieciństwa bez trosk i kłopotów?

– Nie kpij. Dobrze wiesz, jakie ono było...

– To może nie chcesz samodzielnoœci?

– Marzę o tym!

– A co dla ciebie znaczy samodzielnoœć?

– No… że wszystko trzeba samemu...

– A czy samodzielnoœć może także znaczyć, że nadszedł czas, abyœ był dzielny i sam decydował, w jakim nastroju chcesz iœć przez życie?

– Ale to przecież nie zależy ode mnie.

– A od czego?

– Od sytuacji.

– Co cię martwi w naszej sytuacji? Zobacz, jaki ładny stšd widok. – A widok spod Syrenki stojšcej w tamtych czasach na murach obronnych rzeczywiœcie był bardzo romantyczny.

– Nie potrafię się cieszyć widokiem, bo martwi mnie, że nie mamy teraz pieniędzy na herbatę.

– Czy jak się będziesz martwił, to coœ się zmieni? Oczywiœcie oprócz tego, że  popsujesz sobie spacer za mnš, a mnie humor? UsišdŸmy na chwilę – zaproponowała.

Bardzo chcę być wesoły, ale nie potrafię udawać wesołego, kiedy mam zmartwienie.

– To nie udawaj, tylko bšdŸ.

– Ale to się tak nie da – uparcie trwałem przy swoim.

– Przekonać cię, że się da?

– Przekonaj – powiedziałem tak pewny niemożliwoœci udowodnienia tego, jak ty przed chwilš.

– O czym marzysz?

– Żeby mieć na herbatę.

– Po co ci herbata?

– Bo chcę usišœć z tobš i pogadać – odrzekłem i natychmiast zrozumiałem bezsens tej wypowiedzi, bo przecież siedzieliœmy na murze i rozmawialiœmy.

– A o czym w tej chwili marzysz, oczywiœcie oprócz rzeczy materialnych?

– Marzę o... –  I zatkałem się.  Przecież nie mogłem jej tego wyjawić.

– Nie wiesz, czy nie chcesz powiedzieć?

– Wiem, ale...

– Czy to się samo stanie, jeœli ty tego nie zrobisz albo nie powiesz, żeby ktoœ to zrobił?

–  „Ale ja się boję...

– Czego się boisz?

– Że ty tego nie chcesz.

– Skšd wiesz, skoro nie zapytałeœ?

– Bo tak myœlę...

– Sam widzisz, jak twoje rozważania ograniczajš twoje marzenia. Jeœli chcesz się czegoœ dowiedzieć, zapytaj.

– Ale jak?

– Tak po prostu, jakbyœ pytał: przepraszam, która godzina?.

– Przepraszam, czy mogę cię pocałować? – wypróbowałem to natychmiast, czerwienišc się mocno.

– Możesz. – I tak po prostu zbliżyła do mnie swoje wargi. I ja je tak po prostu, pocałowałem. I nie było w tym nic niezwykłego. Wtedy nie, ale teraz tak. To, co kiedyœ byłoby dla mnie mało znaczšcym gestem, teraz stało się dowodem na niezwykłoœć życia.

Zapadł zmierzch. Zeskoczyliœmy z murku i ruszyliœmy w stronę Barbakanu. Szedłem przed niš, bo dobrze widzę w ciemnoœciach. Kazałem jej iœć po moich œladach i co chwila mówiłem, żeby omijała dziury albo psie kupy. W połowie drogi nagle zawołała: „Stój!”. Przeraziłem się, myœlšc, że skręciła nogę. Stała i wpatrywała się w jakiœ œmieć.

– Oto najlepszy dowód... Jeœli będziesz zwracał uwagę tylko na doły i gówna, to nie dostrzeżesz forsy i szczęœcia – wyrecytowała triumfalnie, rozwijajšc podniesiony z ziemi dwudziestozłotowy banknot. Wystarczyło nie tylko na herbatę po angielsku. Byliœmy tak głodni, że spałaszowaliœmy po dwie porcje ruskich pierogów.

Tak wyglšdało życie z twojš mamš. Za każdym razem, gdy już byłem „œwięcie przekonany”, że wreszcie nadeszła ta cišgle wyczekiwana przeze mnie „czarna godzina” i „nie będzie co do garnka włożyć” lub „zabraknie dachu nad głowš”– nagle okazywało się, że to jeszcze nie teraz, że jej Anioł Stróż czuwa nad niš. Nad nami.

– Czy teraz już rozumiesz, dlaczego ja się nie martwię? – Spojrzał na córkę, kiwała tylko głowš. Chyba przyjęła jego pytanie za retoryczne. – Proszę, odpowiedz, dlaczego ja się nie martwię? Bardzo chciałbym się dowiedzieć, co zrozumiałaœ z mojego monologu.

– Ty wierzysz, że mama będzie zdrowa.

– Nie, kochanie, nie o to chodzi. Myœlšc i zachowujšc się inaczej, przekreœliłbym to wszystko, co dostałem w prezencie od twojej mamy. „Zmartwienie jest jak œmieć” – mawiała. „Nie trzymaj go w dłoni, bo nie będziesz mógł mnie przytulić”.

Wstał, podszedł do kosza przy drzwiach i wyrzucił pusty kubek po kawie.

Po chwili wstała i wyrzuciła swój pusty kubek. A gdy już nic nie trzymała w dłoniach, poczuła przypływ nagłego spokoju i przytuliła się do ojca. Obejmowali się długo, aż on wyszeptał: Gott gebe mir die Gelassenheit, Dinge hinzunehmen, die ich nicht ändern kann; den Mut, Dinge zu  ändern, die ich ändern kann; und die Weisheit, das eine vom anderen zu unterscheiden.

– Co powiedziałeœ? Przetłumacz, proszę!

– To jest modlitwa, którš w XVIII wieku ułożył Fryderyk Krzysztof Oetinger:

Panie, daj mi pogodę ducha, by znosić te rzeczy,

których zmienić nie mogę,

daj odwagę zmieniać to, co zmienić mogę,

i daj mi mšdroœć, abym odróżnił jedno od drugiego.

– Tato, czego ty nie możesz zmienić?

– Na przykład nie mogę zmienić mojego pęcherza domagajšcego się opróżnienia i dlatego z pogodš ducha udam się teraz do toalety – wygłosił radoœnie i otworzył drzwi na korytarz.


 

Œmietanka

 

– Najszybciej poprawia humor znalezienie w odpowiednim momencie wc – powiedział, wracajšc do poczekalni.

– Czyżbyœ sobie przypomniał jakieœ zdarzenie zwišzane z toaletš i zaraz mi je opowiesz zamiast zakończenia historii waszego poznania? – zapytała wesoło.

– Skšd wiesz? Wprost marzę, żeby ci opowiedzieć bardzo romantycznš historię naszego miodowego miesišca w słonecznej Jugosławii.

– Czyli lało jak z cebra? – spytała rozbawiona.

– Tak uważasz? Czyżbym jakoœ szczególnie zaakcentował słowo „słonecznej”? Czy może po tym, co mówiłem, wyrobiłaœ sobie zdanie, że wiatr wiał nam zawsze prosto w oczy? Nie, kochanie, nie zawsze było pod górkę. Przeżyliœmy również wiele dni, pełnych słońca, całkowitej swobody i pustych plaż.

To był prezent œlubny. Dostaliœmy go od wujka mojego szkolnego kolegi, na którego œlubie biliœmy w dzwony. On na stałe mieszkał w Klagenfurcie, a w okolicach Zadaru miał domek, którego używał bardzo rzadko. To nie był zwykły domek letniskowy.

– A co? Do morza było pięć kilometrów?

– Nie, do brzegu było pięć kilometrów. Cały urok domku polegał na tym, że niezależnie od tego, w którš stronę się z niego wyszło, to i tak trafiło się nad morze.

– Domek był na wyspie? Ale bomba! – Ida zapiała z zachwytu.

– Bomba? Raczej zegarowa. Trafiłaœ w sedno. Właœnie na tym polegał szkopuł, że do stałego lšdu można się było dostać tylko motorówkš. Przedstawiajšc nam tę propozycję, wujek ostrzegł, że przez siedem tygodni będziemy zupełnie odcięci od œwiata i ludzi, ponieważ on zajmuje się przygotowaniem wizyty papieża.

Chcšc nam uzmysłowić to, co nas czeka, dodał, że zapasowej łodzi nie ma, a własnej motorówki nam nie zostawi, bo jakoœ musi wrócić z wyspy. Ostrzegł, że jeœli nie jesteœmy pewni naszego uczucia, to lepiej, żebyœmy zrezygnowali z jego oferty, bo jeszcze mogłaby się okazać prostš drogš do rozwodu.

Zachwycił nas pomysł spędzenia miodowego miesišca na zabawie w robinsonów nad cudownym Adriatykiem. Byliœmy pewni łšczšcego nas uczucia, a przede wszystkim spragnieni bycia tylko we dwoje. Przed œlubem poznaliœmy swoje charaktery zupełnie nieŸle, dużo lepiej niż przeciętne pary stajšce pod ołtarzem. Nie wiedzieliœmy jednak, jak się zachowamy zdani wyłšcznie na siebie.

Domek okazał się starym domkiem campingowym z czymœ w rodzaju kuchni i sypialni. Stał na betonowym bunkrze z czasów wojny, zamienionym w ogromnš, œwietnie wyposażonš spiżarnię. O jedzenie nie musieliœmy się martwić. Konserw, makaronu, ryżu, mleka w proszku, kawy i wina wystarczyłoby na parę miesięcy. Piwniczkę zaopatrzono tak, jakby ktoœ się przygotowywał do przezimowania w niej albo do wojny. Napojów w postaci coca-coli, soków i lemoniad przywieŸliœmy pod dostatkiem. Jedynym problemem zdaniem naszego dobroczyńcy mogła się okazać niewystarczajšca iloœć wody. Jednak dwadzieœcia ogromnych plastikowych kanistrów wydawało się nam wprost niemożliwe do wypicia.

Na wyspie oczywiœcie nie było pršdu. Do gotowania służyła turystyczna kuchenka gazowa, a do oœwietlania – œwieczki. Mieliœmy ich ponad setkę.

Nic więcej oprócz naczyń kuchennych i przypraw tam nie było. Aha, był jeszcze zeszyt i długopis, rzeczy prawie bez znaczenia i niezwracajšce uwagi, gdy ma się cokolwiek innego do dyspozycji.

Gdy motorówka z naszym dobrodziejem i plastikowymi workami pełnymi œmieci, które zamierzał wyrzucić w porcie, oddaliła się w stronę stałego lšdu, nie posiadaliœmy się ze szczęœcia. Odtańczyliœmy taniec mórz południowych. Nareszcie mogliœmy bez skrępowania opalać się nago i spiekać tyłki spragnione słońca. Już na drugi dzień mieliœmy je tak poparzone, że zupełnie nie nadawały się do siedzenia, ale na szczęœcie nie dostaliœmy udaru słonecznego. Nocš okazało się, że obolałe plecy utrudniajš również kochanie się i żadne z nas nie chciało być na dole. Trzeba było wymyœlić pozycję innš niż misjonarska. Rozkoszowaliœmy się samotnoœciš. Całkowitš wolnoœć ograniczała tylko liniš brzegowš naszej wysepki.

Wypływaliœmy w morze na dmuchanych materacach, które w nocy służyły nam za miejsce do spania. Nurkowaliœmy, zbieraliœmy muszelki i robiliœmy to wszystko, co można robić w raju, kiedy Archanioł jest zajęty przygotowywaniem wizyty papieża. Byliœmy sami w promieniu pięciu kilometrów. Tylko w niedziele mogliœmy zauważyć przepływajšce w pobliżu motorówki i żaglówki. Gdy dostrzegały kogoœ na wyspie, oddalały się natychmiast w poszukiwaniu nieskrępowanej samotnoœci, której my mieliœmy w nadmiarze. Kierowały się do następnej niezamieszkałej wyspy, ledwo widocznej z odległoœci ponad kilometra.

Pierwszy tydzień był boski! Jedynš chmurkš na firmamencie błękitnego nieba stał się mój zegarek. Nie przeżył pierwszego zamoczenia i chodził jak chciał, a jak nie chciał, to odpoczywał. Ale nie był to problem. Za zegar służyło nam słońce i nasze żołšdki napełniane na zawołanie. Po kilku dniach straciliœmy rachubę czasu i zupełnie nie wiedzieliœmy, jaki jest dzień tygodnia. Kilka godzin trwała dyskusja i przypominanie sobie, co robiliœmy każdego dnia, co jedliœmy na obiad, co na kolację. Ale i tak nie mieliœmy pewnoœci, czy mamy akurat sobotę, czy niedzielę. Dopiero pod wieczór przyszedł mi do głowy genialny pomysł.

Już pierwszego dnia wprowadziliœmy wieczorny rytuał pożegnania dnia piciem kawy o zachodzie słońca. W cišgu dnia twoja mama nie pijała kawy, parzyła sobie herbatę. Kawę lubiła ze œmietankš, ja piłem czarnš. Zawsze wlewała tylko jednš porcyjkę do filiżanki. Wszystkie nieorganiczne œmieci wyrzucaliœmy do kubła, którego zawartoœć lšdowała potem w stulitrowych worach na œmieci. Składowaliœmy je w północnej częœci wyspy, koło wygódki znajdujšcej się za krzakami. Do wychodka wyrzucaliœmy œmieci organiczne, czyli obierki ziemniaków i skórki z owoców.

– Jeœli przeszukamy dokładnie worek ze œmieciami i znajdziemy tylko szeœć jednorazowych pojemniczków, to znaczy, że jest pištek, a jeœli siedem to sobota – ogłosiłem rozwišzanie problemu.

Cały wieczór sortowaliœmy zawartoœć wora, aż w końcu doliczyliœmy się naszego œmieciowego kalendarza. Każde opakowanie po makaronie lub torebka po budyniu budziły naszš radoœć i wspomnienia, jakbyœmy oglšdali album z fotografiami rodzinnymi, a nie grzebali w odpadkach.

Wtorek!

Dwa dni szczęœcia uciekły nam z pamięci.

Twoja mama popatrzyła na mnie i rzekła:

– Jestem przekonana, że miałam rację, gdy kazałam ci wyrzucić aparat fotograficzny, ale to było kiedyœ. Teraz chcę, żebyœ sobie kupił nowy i utrwalał nasze życie.

Pół nocy poœwięciliœmy na spisywanie tych dziewięciu szczęœliwych dni. Na podstawie œmieci odtwarzaliœmy to, co robiliœmy, jak się kochaliœmy, co jedliœmy i jak smarowaliœmy kremem nasze poparzone tyłki. Tak jak bezgranicznie swobodne było nasze życie, tak samo nasz dziennik pokładowy zupełnie był pozbawiony skrupułów. Zawierał teksty zrozumiałe wyłšcznie dla nas, przeplatane powiedzonkami i rysunkami serc przebitych strzałš, œwiństewka, wulgaryzmy, półsłówka i najróżniejsze skojarzenia.

Opis każdej doby na wyspie zaczynał się od zdania: „Dnia… – tu następowała data – usiedliœmy na skale, aby wypić kawę i podziwiać zachód słońca: …” To, co następowało po dwukropku przypominało bajkę dla dzieci, porno albo komiks.

– Co się stało z tym dziennikiem?

– Mam go do dziœ. Jest wyłšcznie mój. Rozwodzšc się, podzieliliœmy nasz wspólny kilkuletni dorobek. Twoja mama pozwoliła mi zachować ten dziennik pokładowy, a wzięła resztę: mieszkanie, pienišdze i samochód...

– Kpisz sobie? 

– Nie. Kiedyœ to zrozumiesz. Ona nie ma już ani tego domu, ani tego samochodu, ani tych pieniędzy, a ja wcišż mam dziennik.

– Dasz mi go kiedyœ przeczytać?

– Nie. Stwórz sobie swój własny dziennik i zapełniaj go swoim życiem. On nie musi być starym stukartkowym brulionem.

– Co chcesz z nim zrobić?

– Kiedy będę się żegnał z tym œwiatem, spalę go, aby z niego też został popiół.

– Nie rozumiem. Czemu?

– Każdy z nas ma coœ cennego, co jest dla niego jak talizman. Jedni nie pozwalajš przymierzyć swojej obršczki albo majš tajemnš skrytkę z pamištkami. Dla mnie takim amuletem jest stary brulion.

– Smutno mi się zrobiło, po tym, co powiedziałeœ...

– Byłabyœ gotowa wycišgnšć z majtek zakrwawionš podpaskę i mi jš pokazać?

– Po co? – spytała zaskoczona

– Ot, tak sobie, abym jš obejrzał, bo mnie ciekawi.

– Nie, no coœ ty, tato.

– Czemu nie? Przecież każda kobieta ma miesišczkę, a ty na dodatek jesteœ mojš córkš.

– Bo to jest dla mnie zbyt intymne.

– A pokazałabyœ jš bez skrępowania swojemu mężowi?

– Jemu? On widział...

– WyobraŸ sobie, że ja tak samo, jak każdy człowiek, mam swojš granicę intymnoœci i nie chcę, aby ktokolwiek jš przekraczał.

– Chyba masz rację...

– Wiem, że mam, bo znam ten dziennik. Czytałem go setki razy i wspominałem dobre i złe chwile tamtej bajki.

– A więc nie cały czas było tak wspaniale?

– Nie cały czas. Po tygodniu nawet raj zaczyna się nudzić, gdy we dwoje jest się zdanym na całodobowe przebywanie na bezludnej wyspie pozbawionej telewizji, radia, a nawet ksišżek zostawionych w Klagenfurcie. Do dziœ jestem przekonany, że właœciciel wysepki specjalnie zapomniał zabrać walizki z lekturami, żebyœmy mogli aż do szpiku koœci poczuć się jak Adam i Ewa.

– Tego sobie nie potrafię wyobrazić. Tata bez ksišżki. To musiało być piekło, a nie raj – zażartowała.

– Masz rację. Piekło też było, ale nie tak od razu, najpierw poznaliœmy niebo.


Woda

 

– Na poczštku kochaliœmy się, gdy tylko przyszła nam na to ochota, czyli ile wlezie. Bawiliœmy się seksem. Był naszš jedynš rozrywkš i jedynym sensownym zajęciem, oczywiœcie oprócz przygotowywania posiłków. Wypróbowaliœmy wszystkie pozycje Kamasutry i wygnietliœmy każde miejsce na wyspie.

– Ale mieliœcie fajnie...

– Tak sšdzisz? Mniej więcej po dwóch tygodniach połowa słodkiej wody została zużyta do zmywania naczyń, gotowania, mycia się i prania. Wprowadziłem racje dzienne, co twoja mama uznała za słuszne. Mimo najlepszych chęci nie potrafiła ich jednak przestrzegać. Oszczędzaliœmy wodę. Nauczyliœmy się zmywać naczynia w morzu. Jednak ziemniaki gotowane w morskiej wodzie sš niejadalne, bo nie doœć, że œmierdzš, to sš gorzkie. Woda z Adriatyku zupełnie nie nadaje się do mycia włosów ani do prania, ani do płukania, ani do mycia zębów, a twoja mama musiała spłukać z siebie sól po każdej kšpieli. Doprowadzało mnie to do szału, kiedy patrzyłem, jak marnuje drogocenny płyn. Nie powiedziałem ani słowa, tylko coraz bardziej zaciskałem zęby. Nie trzeba być na Saharze, żeby pokochać wodę, wystarczš do tego przydługie wakacje nad Adriatykiem.

Jeszcze szybciej niż wody zaczęło nam brakować poczucia humoru i chęci do współżycia. To, czego przed œlubem zawsze nam brakowało, teraz mieliœmy w dowolnej iloœci i w każdej chwili, jak słonego morza... Pierwszš oznakš przesytu było ograniczenie gry wstępnej, a potem zupełny brak pieszczot. Potem zabrakło jakichkolwiek czułych gestów, nawet dotykania się, jakbyœmy się bali, że to natychmiast doprowadzi do współżycia. Szukaliœmy samotnoœci, udajšc, że nie widzimy się nawzajem. Zaczęliœmy unikać jedno drugiego, bo nie mogliœmy już na siebie patrzeć. O wszystko mieliœmy do siebie pretensje i najmniejszy drobiazg, choćby zbyt głoœne zamieszanie herbaty, stawał się powodem do kłótni.

Nienawidziliœmy się w dzień...

Do łóżka przychodziłem dopiero wtedy, gdy twoja mama zasnęła.

Jest wiele prawdy w tym, co powiedział Franco Lambardi: „większoœć mężczyzn zabrałaby na bezludnš wyspę kobietę i na wszelki wypadek siekierę”.

Obydwoje stwierdziliœmy, że nasze małżeństwo było błędem i dalsze przebywanie na wyspie jest bezsensowne. W tym jednym byliœmy za dnia zgodni. Postanowiliœmy, że rozstaniemy się natychmiast, jak tylko opuœcimy wyspę. Jednak żadne z nas nie wystrzeliło z rakietnicy.

Aha, nie powiedziałem ci, że nie byliœmy tak zupełnie zdani na siebie. Wystarczyło o zachodzie słońca wystrzelić czerwonš racę, a straż przybrzeżna przyjechałaby z pomocš. Już kiedyœ przyjechali... Wiedziałem, że nie jesteœmy pierwsi na wyspie. Poprzednikom nie udało się przetrwać nawet czterech tygodni. Tak skutecznie się odkochali, że nawet nie chcieli wsišœć razem do łódki, która po nich przypłynęła.

– Wy też się nienawidziliœcie aż do końca pobytu?

– Nie, tylko do momentu, gdy twoja mama włożyła dolnš częœć kostiumu kšpielowego, a ja, aby jš rozzłoœcić i rozpoczšć porannš kłótnię, kretyńsko zapytałem: czy wybierasz się z wizytš? Zamiast złoœliwoœci odparła spokojnie: nie, ciotka przyjechała. Wiedziałem, co ma na myœli, ale dla wygłupu natychmiast nacišgnšłem slipki i z okrzykiem radoœci pobiegłem na przystań, jakbym chciał przywitać motorówkę z ciotkš. – Rozeœmiał się na wspomnienie tamtej chwili.

– A co mama na to?

– Po raz pierwszy od kilku dni uœmiechnęła się i powiedziała: przepraszam, chyba ostatnio byłam troszkę dla ciebie niemiła.

Po tygodniu postu zaczęliœmy żartować ze sobš jak dawniej. Wróciła nam radoœć i serdecznoœć.

– Przecież mogliœcie się kochać podczas miesišczki. Nikt wam nie zabraniał – wtršciła córka, aby podusić temat.

– Oczywiœcie, mogliœmy, tam nikt niczego nie mógł nam zabronić. W czasie narzeczeństwa już nam się to zdarzało. Ale menstruacja była wyœmienitym pretekstem, żeby zrezygnować z seksu. Ta miesišczka była darem natury, przywracała nam dawne uczucie, zupełnie zmieniła nasz stosunek do stosunku.

– Zamieniliœcie iloœć na jakoœć – ucieszyła się ze swojego skojarzenia.

– Właœnie tak się stało! Dużo więcej zamieniliœmy. Zrozumieliœmy, jak wyglšda piekło. Ono się zaczyna wtedy, kiedy facet bezsensownie przejmuje się napięciem przedmiesišczkowym, czyli zaburzonš równowagš hormonalnš kobiety. Zupełnie bym nie wiedział, co się stało z twojš mamš, gdybym wtedy nie znał Belli. Nic dziwnego, że w œredniowieczu tak wiele kobiet uważano za opętane przez diabła, skoro bez widocznego powodu zmieniały się nagle w najpotworniejsze złoœnice. Kiedy mężczyzna nie potrafi znieœć złoœliwoœci i docinków, to przestaje czegokolwiek pragnšć i wtedy zaczyna się piekło.

– Przesadzasz – zaprotestowała rozdrażniona. – Gdybym cię nie znała, pomyœlałabym, że rozmawiam z jakšœ męskš szowinistycznš œwiniš.

– Ja ci tylko opowiadam, jak się czuje facet, który kompletnie nie rozumie, co jest przyczynš zmiany nastroju u kobiety. Miesišczka się skończyła i rozpoczšł się nowy rozdział naszego życia. Znów współżyliœmy, ale już inaczej. Godzinami celebrowaliœmy grę wstępnš, cieszšc się, że oboje odczuwamy pragnienie. Odsuwaliœmy jak najdłużej moment zaspokojenia. Zdarzało się, że w ogóle do niego nie dochodziło, i zasypialiœmy niezaspokojeni. Seks nie był już dla nas wyœcigiem do celu. Stał się œwiętem i najlepszš z zabaw. Potem zrozumiałem, że tak samo jest z jedzeniem. Ono służy nie tylko do zaspokojenia głodu…

– A do czego jeszcze? – spytała, gotowa natychmiast zaprzeczyć.

– Jedzenie służy przede wszystkim do komunikowania się i do zabawy.

– Teraz to już grubo przesadziłeœ.

– Masz rację, trochę przesadziłem, ale wcale nie tak grubo jak uważasz. Gdyby jedzenie nie służyło do komunikowania się, to każdy sam wyżerałby w samotnoœci najlepsze kšski z lodówki. Jednak większoœć posiłków spożywamy w gronie ludzi bliskich. Wszystkie imprezy, imieniny, œluby, œwięta opierajš się na jedzeniu, czym podkreœlamy wagę uroczystoœci. Indyk w Dniu Dziękczynienia ma zaznaczyć doniosłoœć chwili, tort urodzinowy też.

– Z tym się zgodzę, ale że jedzenie służy do zabawy, to przesada. Przecież powszechnie jest znane powiedzenie: nie baw się przy jedzeniu.

– Chyba tylko dlatego, że po słowie „nie” ktoœ zapomniał wstawić przecinka. Popatrz uważnie na to, co jesz. W większoœci zawiera ono element zabawy. Im donoœniejsza chwila, tym więcej zabawy. Torty weselne dekoruje się figurkami pary młodej. Sałatki jarzynowe przystraja się różami wyciętymi z marchewki… Przecież marchew udajšca różę to czysta zabawa. Wędlina udaje kwiatki, jajka na twardo muchomory, w kostce masła też robi się kwiatek… Dekoracja stołu to także zabawa: papierowe serwetki naœladujš wachlarzyki, dzbanki przypominajš kształtem gęsi, talerze ozdobione sš wzorkami i garnie udajšcym jedzenie nadajšce się do jedzenia.

– Ale to tylko od œwięta.

– Doprawdy? No to chodŸmy do sklepu i popatrzmy. Chipsy w kształcie kratki, karbowane frytki. A dział makaronów to istny sklep z zabawkami. Pełno tam œwiderków, muszelek, zwierzaczków, literek, gwiazdeczek, wstšżek w trzech kolorach i spaghetti, którego jedzenie też jest formš zabawy. A słodycze? Tam dopiero króluje fantazja kolorów i kształtów! Od sznurowadeł po domki z piernika.

Tam gdzie zabawa, tam jest przyjemnoœć. Brak zabawy dehumanizuje człowieka, czyni z niego narzędzie. Œmiertelna powaga to podstawa wszelkiego fanatyzmu: politycznego, religijnego, militarnego. W wojsku jedzenie służy tylko do napchania kiszek kaloriami. Czy widziałaœ kiedyœ szczęœliwego żołnierza? Chyba tylko w chwili zdejmowania munduru. Brak zabawy to brak radoœci. Brak radoœci to brak lekkoœci i smaku życia. Dotyczy to zresztš nie tylko jedzenia, ale i innych sfer. Popatrz uważnie, coraz więcej jest na œwiecie przejawów zabawy. Podręczniki szkolne zaczynajš cieszyć, najlepiej sprzedajš się zabawne ubrania, samochody o wesołych kształtach, kolorowe domy, ucieszne komputery...

Sš ludzie, którzy nie dzielš życia na pracę i zabawę. Cieszšc się pracš, żyjš pełniej, a w każdym razie przeciętnie o osiem godzin dziennie dłużej.

Chcesz mieć pełniejsze życie, to ciesz się wszystkim, co spotykasz na swojej drodze, baw się także miłoœciš i seksem! Dopiero na naszej wyspie nauczyliœmy się cieszyć. Tam wszystko zaczęło nas bawić. Nawet to, że miesišczka pochłonęła resztkę wody.

Kartofle ugotowane w białym winie sš całkiem smaczne, a coca-cola nadaje się do mycia zębów. Ale do parzenia kawy i herbaty czy rozrobienia mleka w proszku można użyć już tylko wody, może być gazowana, ale i ta w upały szybko paruje. Oszczędzaliœmy każdš jej kroplę. Najpierw przestałem się golić. To sprawiło, że miałem o następne dziesięć minut dziennie więcej wolnego czasu. Wiem, że to brzmi kretyńsko, ale każde zajęcie, majšce choćby cień sensu, dosłownie wyrywaliœmy sobie z ršk, musieliœmy zajšć się czymkolwiek, co posiadało przynajmniej pozory celowoœci. Zachowywaliœmy się jak więŸniowie, dla których od bezczynnoœci gorsze może być tylko bezcelowe przelewanie z pustego w próżne. Wystarczyło, że któreœ z nas zauważyło paproch na podłodze, a już biegło po szczotkę i zamiatało te kilka metrów kwadratowych. Ten, kto robił obiad, proponował ziemniaki zamiast makaronu czy ryżu, bo wtedy mógł poœwięcić dodatkowe pół godziny na kunsztowne obieranie ich w taki sposób, aby z jednego ziemniaka powstała jedna długa obierka.

Po trzech tygodniach skończyła się cola, kilka dni póŸniej soki owocowe, potem kompoty. Zostały tylko alkohole.

Organizm w upały potrzebował dużo płynu, więc całe dnie chodziliœmy albo już naršbani jak dętki, albo jeszcze skacowani. Kaca po czerwonym winie nie daje się wyleczyć piwem, zostaje czerwone wino. Białe wino było zarezerwowane do gotowania makaronu, ryżu i ziemniaków. Przez kilka dni nieŸle bawiliœmy się naszym pijaństwem, ale w końcu przestało nas to cieszyć. Z utęsknieniem czekaliœmy na wieczór.

Czas picia kawy zaparzonej ze œwiętej wody, czyli ostatniego pięciolitrowego baniaka, celebrowaliœmy jak największe œwięto. Zajmowaliœmy miejsca na prawie pionowo schodzšcej do wody skale i sšczyliœmy cudownie bezalkoholowy napój z maleńkich filiżaneczek. Wpatrywaliœmy się w œwietlistš kulę słońca, zachodzšcego tak samo jak poprzedniego dnia. Siedzšc w milczeniu ze wzrokiem utkwionym w linię horyzontu, potrafiłem myœleć tylko o przemijaniu...

Gdy robiło się zupełnie ciemno, szliœmy spać albo graliœmy przy œwiecach w szachy na szachownicy wyrysowanej długopisem na kuchennym stole. To nie była powszechnie znana gra. I to nie tylko dlatego, że figury były zrobione z kulek chleba moczonych w czerwonym winie. Król przypominałby wieżę, a koń gońca, gdyby nie zapałki, które powbijaliœmy w pionki. Zupełnie inaczej wyglšdał też przebieg tej gry. Twoja mama nie cieszyła się z wygranej i nie martwiła przegranš. Wynik nie miał dla niej znaczenia. Celem była sama gra. Dostrzegałem w jej twarzy skupienie i ekscytację, ale chodziło jej wyłšcznie o zbudowanie sytuacji zmuszajšcej do myœlenia. Im trudniejsza, tym lepiej. Im więcej rozwišzań, tym ciekawiej. Im mniej przewidywalna, tym bardziej fascynujšca.

Szachy odegrały znaczšcš rolę w naszej znajomoœci. Zaczęło się to na spacerze po parku podczas naszego drugiego spotkania. No nie tak od razu, czekałem na niš chyba ze cztery godziny i do głowy przychodziły mi różne rzeczy. Nawet to, że mnie okradła.

– Z czego?

– Z dyktafonu, który pożyczyłem jej na pierwszym spotkaniu. Dałem jej, żeby mi nagrała swój wiersz.

– Mogłeœ pójœć i go odebrać – rozsšdnie stwierdziła córka.

– Nie mogłem, bo nie podała mi ani adresu, ani nazwiska, ani nie pozwoliła się odprowadzić.

– Dałeœ obcej dziewczynie swój ukochany dyktafon? – zdziwiła się.

– Dałem. Sam nie wiem, czemu... Po dwóch godzinach czekania nie mogłem sobie tego darować. Pomyœlałem, że zachowałem się jak kretyn, pożyczajšc swojš najcenniejszš rzecz jakiejœ obcej dziewczynie. Po kwadransie nie miałem już wštpliwoœci, że sprzedała go na bazarze. Ale po czterech godzinach wpatrywania się w drzwi kawiarni pomyœlałem, że mogło się jej przecież coœ stać. Może miała wypadek? Wpadła pod tramwaj? Ucięło jej nogi?

– No, ale przyniosła go?

– Nie. Przyszła i powiedziała, że miała problemy w domu i nie mogła wzišć dyktafonu ze sobš, odda jutro, a teraz nie chce siedzieć w herbaciarni i proponuje spacer. Tak się cieszyłem, patrzšc na jej obie zdrowe nogi, niepokiereszowane przez tramwaj, że powiedziałem, aby się nie martwiła, bo dyktafon jest mi chwilowo niepotrzebny.

Idšc przez park, przystanęliœmy na chwilkę koło staruszków grajšcych w szachy.

– Lubisz grać w szachy? – spytała.

– Nie tylko lubię, przepadam – odpowiedziałem.

– No to zagrajmy – zaproponowała. Zachwycił mnie ten pomysł. Mogłem się pokazać od najlepszej strony.

W pierwszej partii stworzyła na szachownicy tak zagmatwanš sytuację, że nie mogłem się połapać, ale zrobiłem kilka wymian i wygrałem bez większego problemu. Cieszyłem się jak dziecko, skaczšc do góry z radoœci. Poprosiła o rewanż. Oczywiœcie zgodziłem się i gdy już byłem pewny zwycięstwa i wydawało mi się, że widzę mata w pięciu posunięciach – to dostałem go po czterech ruchach. Dała mi taki łomot, jakiego dawno nikt mi nie spuœcił. Byłem wœciekły na siebie. Byłem wœciekły na niš. Byłem rozżalony na cały œwiat. Tłumaczyłem się, że to przypadek, że nie zauważyłem konia, że jestem zmęczony, że rozprasza mnie hałas w parku.

– Okłamałeœ mnie. – Popatrzyła na mnie z uœmiechem i dokończyła zupełnie poważnie: – Ty wcale nie lubisz grać w szachy. Ty lubisz wygrywać w szachy.

– Nieprawda... – zaprzeczyłem machinalnie.

– Marie von Ebner-Eschenbach powiedziała kiedyœ: „Patrzeć bez zawiœci jak inni osišgajš sukcesy, do których samemu się dšży, to wielkoœć”. Pamiętaj o tym.

– A trzymajšc się za ręce i patrzeć razem w tym samym kierunku  to szczęœcie, odpowiedział jej Antoine de Saint-Exupery. Tego też nie zapomnij – odcišłem się natychmiast.

– Spotkajmy się tu jutro o tej samej porze. Zagram z tobš o każdš stawkę, jakš zaproponujesz. Chcesz? Przekonam cię. Do jutra masz czas, żeby wymyœlić coœ, czego nie pożałujesz. A teraz muszę lecieć. Nie odprowadzaj mnie. Czeœć! – I odeszła.

Miałem minę, jakby mi ktoœ posolił kompot. Cały wieczór powtarzałem w pamięci przegranš grę, aż zrozumiałem, że jš umoczyłem tylko przez swojš głupotę i zadufanie we własne zdolnoœci, wzmocnione dodatkowo pierwszš wygranš partiš.

Ona nie była arcymistrzem, popełniała wiele błędów, które wydawały mi się zasadzkami. Spokojny o przebieg naszej jutrzejszej partii poszedłem spać. Ale nie mogłem zasnšć. Miałem dylemat: o co mam zagrać? Co jest dla mnie najcenniejsze? Co ona ma cennego, czego nie dostałbym w żaden inny sposób? Oczywiœcie seks. Pragnšłem jej... Cholernie jej pragnšłem. Ta dopiero co poznana dziewczyna zachowywała się niezwykle swobodnie i prowokujšco, widocznie musiała już mieć wielu mężczyzn. Dla niej współżycie było pewnie chlebem powszednim.

Wiedziałem, że wygram.

Przygotowałem œlicznš kartkę z tulipanami. W przypływie odwagi napisałem na niej swoje życzenie. Wsadziłem jš do różowej koperty i zadowolony z siebie poszedłem spać.

W nocy przyœnił mi się przebieg następnego dnia, tak jakby to było wspomnienie. To jak gram w szachy i wygrywam. Jak ona idzie ze mnš do hotelu. Jak kocha się ze mnš namiętnie. Jak odchodzi i nigdy więcej jej nie spotykam. Jak się zakochuję. Jak błšdzę po ulicach i szukam jej. Jak rozpytuję kelnerki, czy może jš widziały. Jak całymi dniami przesiaduję w herbaciarni i czekam, aby się pojawiła i dała mi szansę rozpoczęcia wszystkiego od poczštku.

Obudziłem się z koszmaru. Poznałem już to dołujšce uczucie bezsilnoœci, kiedy czekałem na niš wiele godzin, wiedzšc, że nie mam najmniejszej szansy, aby jš odnaleŸć, bo nie znam nawet jej nazwiska.

Jakże bym pożałował takiej „wygranej”. Postanowiłem, że z niš gra toczyć się będzie o zupełnie innš, nieporównywalnie wyższš stawkę. Przypomniały mi się jej słowa: „Do jutra masz czas, żeby wymyœlić coœ, czego nie pożałujesz”.

Wstałem. Podarłem kartkę z tulipanami. Wzišłem czystš kartkę papieru. Wiedziałem, czego nie pożałuję. Zakleiłem kopertę i natychmiast zasnšłem.

– No dobrze, ale zaczšłeœ historię o toalecie, a opowiadasz mi o szachach... – wtršciła córka.

– I właœnie do tego doszedłem. Siedzieliœmy na skale i podziwialiœmy przy małej czarnej zachód słońca. Œciemniło się. Wstajšc, straciłem równowagę i aby nie rozbić głowy, bo wydawała mi się ona najcenniejszš częœciš ciała, wycišgnšłem ręce przed siebie. Tuż pod powierzchniš wody była skała. Ramiona nie zamortyzowały siły uderzenia. Zwichnšłem sobie ręce w nadgarstkach i zdarłem skórę z obu dłoni. Walnšłem głowš o skałę. O mało się nie utopiłem, bo od uderzenia na chwilę straciłem przytomnoœć. Całkowicie zdezorientowany płynšłem, używajšc tylko nóg, ponieważ każdy ruch rękš sprawiał mi potworny ból. Ale dużo gorsza była pustka w głowie. Stuprocentowa amnezja! Pamiętałem tylko swoje imię, nazwisko i datę urodzenia.

Na brzegu stała jakaœ nieznana mi œliczna naga kobieta i œmiała się radoœnie, wołajšc mnie po imieniu. Ale nie mogłem sobie przypomnieć, skšd ona mnie zna. Zrobiło się już całkiem ciemno, gdy wreszcie udało mi się bez pomocy ršk wydostać na brzeg. Musiałem wyglšdać upiornie, z twarzš zalanš krwiš, bo ta kobieta nie tylko spoważniała, ale przestraszyła się mojego widoku. Spytała, czy nic mi nie jest. Odpowiedziałem, że nic mi nie jest. To była prawda, bo miałem w mózgu jedno ogromne NIC...

Poszedłem za niš, wstydzšc się swojej nagoœci, ale ona traktowała jš jak coœ najzupełniej normalnego. Pomyœlałem, że pewnie jest pielęgniarkš, skoro kazała mi usišœć na taborecie i zaczęła opatrywać moje rany. Gdy polała jodynš moje dłonie, zemdlałem z bólu.

Obudziłem się następnego dnia koło południa. Chciało mi się sikać. Wyszedłem z domku i stwierdziłem, że nie bardzo jest to możliwe, bo nie mogę nawet poruszyć palcami ršk i przytrzymać członka. Zamiast pójœć do wygódki, przykucnšłem w krzakach.

Już wiedziałem, kim jest pielęgniarka, ale wcišż miałem wieloletnie luki w pamięci. Na przykład nie mogłem sobie przypomnieć, do jakiej szkoły chodziłem po skończeniu podstawówki i czy mam rodzeństwo. Pamięć wolniutko wracała, szczególnie wtedy, kiedy nie skupiałem się na tym, czego nie pamiętam. Tak czasami bywa, że jak się czegoœ za bardzo chce, to chęć staje się ważniejsza od osišgnięcia celu.

Twoja mama postanowiła wezwać pomoc. Kilka godzin tłumaczyłem jej swój punkt widzenia:

– Jeœli nie przetrzymamy tej siedmiotygodniowej próby, którš jest dla nas pobyt na wyspie, to możemy nasze małżeństwo wyrzucić na œmietnik jak opakowania po œmietance do kawy. Nasze życie i to, co z nim zrobimy, jest najcenniejsze. Lepiej, żebym został inwalidš, niż byœmy się poddali i wezwali pomoc. Będę wył z bólu podczas nastawiania pogruchotanych nadgarstków, ale to jest nasza jedyna szansa na bycie razem...

Nie chciała słuchać, uparła się, że wieczorem wystrzeli racę. Przekonałem jš dopiero wtedy, gdy porównałem naszš sytuację do partii szachów z fascynujšcym ustawieniem figur.

– Zobaczmy, jak się potoczy dalej, zamiast wywracać stolik i zawsze żałować, że nie miało się odwagi, aby jš dokończyć.

Zgodziła się poczekać do następnego dnia z wezwaniem pomocy. Na szczęœcie nie wymiotowałem, a więc nie miałem wstrzšsu mózgu, tylko dziury w pamięci przypominajšcej dojrzały ementaler. Na szczęœcie nie wiedziała o tym. Dopiero po dwóch tygodniach, kiedy już byłem przekonany, że wszystko potrafię sobie przypomnieć, opowiedziałem twojej mamie komizm i tragizm sytuacji, w której znajduje się „człowiek bez przeszłoœci”.

– A co z nadgarstkami? Nastawiła ci?

– Tak, bez problemu. Wyłem z bólu, kiedy mi je nacišgała, opierajšc się nogš o mojš klatkę piersiowš... Ponad tydzień nosiłem na dłoniach rakiety do ping ponga, unieruchamiajšce zwichnięte ręce. I teraz zaczyna się obiecana historia z toaletš. Doczekałaœ się.


 

WC

 

– Szkoda, myœlałam, że najpierw dokończysz opowieœć o poznaniu – zażartowała córka.

– Czemu nie, dla mnie to jak splunšć – rozeœmiał się. – Jeœli wolisz poznanie… To bez znaczenia, czy będę ci opowiadał o wyspie, czy o tym, jak mi głos zadrżał, kiedy pierwszy raz zapytałem, czy się napije herbaty po angielsku...

– Tato, proszę, nie rób sobie ze mnie jaj.

– OK, cofam jaja. Zgodziła się łaskawie, abym jej postawił herbatę. A gdy student z gitarš zrobił sobie przerwę, nawet zainteresowała się, po co noszę dyktafon i aparat. W skrócie opowiedziałem jej o swoim hobby konserwowania chwil, ale i tak się obawiałem, że za długo gadam i zaczynam jš nudzić. Nie, słuchała i nawet uœmiechnęła się do mnie.

– A mnie nie zechciałbyœ uwiecznić? – zapytała.

O niczym innym bardziej nie marzyłem w tamtej chwili, jak o zakonserwowaniu podobizny dziewczyny, która się do mnie uœmiechnęła. Byłem szczęœliwy, mimo że postawiła mi warunek: tylko jedno zdjęcie.

Wyszliœmy na zewnštrz, ustalajšc wczeœniej z sšsiadami, że przypilnujš, aby nikt nam nie zajšł miejsc. Stanęła na murach Starego Miasta. Zrobiłem jej zdjęcie. Uœmiechała się z niego, patrzšc na mnie z góry, w dłoniach trzymała Ilonka, maskotkę.

– To właœnie tę fotografię nosiłeœ póŸniej w portfelu? – zapytała córka tonem czytelniczki kryminałów, próbujšcej zgadnšć, kto jest mordercš. – Ależ ty jš musiałeœ kochać! Przecież ty byłeœ od niej uzależniony!

– Całkowicie uzależniony od twojej mamy byłem tylko ze zwichniętymi nadgarstkami. Byłem wtedy bezradny jak niemowlę. Trzeba mnie było opatrywać, karmić łyżkš, kšpać i podcierać. To ostatnie doœwiadczenie było szczególnie trudne. Nie potrafiłbym się z nim uporać, gdyby nie traktowała tej czynnoœci z humorem. Ani razu nie dała mi odczuć, że jestem dla niej ciężarem, wprost przeciwnie, cieszyła się sytuacjš. Œmiejšc się, nazywała mnie Wielkim Bobasem.

Umieliœmy się cieszyć ze wszystkiego, co nam los dawał. Bawił nas nawet brak kawy o zachodzie słońca, bo całš słodkš wodę zużyła do obmycia mi ran na głowie i dłoniach. Tego dnia dziennik zaczynał się od słów: „Zanim usiedliœmy na skale, aby podziwiać zachód słońca bez kawy...”

Następnego dnia zachmurzyło się i po południu nadeszła burza z piorunami. Wspaniała rzecz – prysznic z nieba ogromnymi kroplami wpadajšcy do ust, zalewajšcy oczy i chlupišcy w butach. Wreszcie mogliœmy się wykšpać. Twoja mama namydliła mnie dokładnie, powiedziałbym nawet: bardzo szczegółowo. Potem namydliła się sama. Tańczyliœmy w raju, biali od piany jak bałwany. Patrzšc w niebo, czekaliœmy, aż deszczówka spłucze z nas sól, bród i mydło. Od tego czasu za każdym razem, gdy pada, czuję ożywczy smak tamtego deszczu.

Całš pracę zbierania wody œciekajšcej z dachu i wlewania jej do kanistrów musiała wykonać twoja mama. Ja tylko donosiłem puste pojemniki. Butelki po winach, garnki, miednice, miski, słoiki, filiżanki, szklanki, a nawet patelnię i maselniczkę. Gdy już wszystkie naczynia, które można było napełnić słodkš wodš lejšcš się prosto z nieba, były pełne po brzegi, znalazłem jeszcze mydelniczkę i wtedy przestało padać… Tak samo nagle, jak zaczęło. Znów wyszło słońce.

Przygotowaliœmy sobie podwójne porcje mocnej kawy. Poszliœmy na naszš skałę i usiedliœmy tyłem do zachodzšcego słońca.

 

Zamilkł. Patrzył nieobecnym wzrokiem gdzieœ daleko ponad drzwi sali operacyjnej i uœmiechał się do siebie. Po policzkach płynęły mu łzy.

– Tato, co z tobš? – zaniepokoiła się skrępowana jego łzami i podrapała się w nos.

– Może masz chusteczkę higienicznš? – odezwał się całkiem przytomnie.

Pogrzebała w torebce i podała mu. Siedział, nie wycierajšc łez, z chusteczkš w dłoni.

– Czy teraz nie jest godzina jedenasta trzydzieœci? – spytał, mimo że miał zegarek.

– Tak, a dokładnie to jest już jedenasta trzydzieœci jeden. Skšd wiesz?

– Bo wtedy zegar wskazywał jedenastš trzydzieœci.

– Kiedy? O zachodzie słońca?

Głoœno wysmarkał nos i popatrzył na niš jak na idiotkę.

– Córeczko kochana, co ty pieprzysz? – powiedział rozbawiony. – Widziałaœ kiedyœ zachód słońca przed południem?

– Tato, albo beczysz, albo robisz ze mnie wariatkę. Kto z nas jest nienormalny? Powiedz wreszcie, co się stało.

– Wolisz w punktach czy jako kolejny wštek opowieœci?

– Dawaj w punktach, inaczej znów zaczniesz snuć swoje piętrowe skojarzenia, a mnie krew zaleje – rzekła, drapišc się po nosie.

– OK. A więc... Tylko mi nie zrób teraz uwagi, że zdania nie zaczyna się od „więc”, bo mi się od razu przypomni następna historia i będę jš musiał natychmiast opowiedzieć...

– Nic nie powiedziałam!

– A więc primo voto, twoja mama będzie zdrowa. Operacja się udała.

– Skšd wiesz?

– Chcesz teraz punkt drugi, czy obszerne wyjaœnienie skšd wiem?

– Dawaj punkt drugi.

– Skoro mieliœmy pierwsze primo, to nadchodzi pora na drugie primo.

– Ja cię kiedyœ zabiję! – W jej głosie słychać było radoœć. NajwyraŸniej uwierzyła, że miał zdolnoœć widzenia tego, co dla niej było niewidoczne, i z nieznanych Ÿródeł dowiedział się o przebiegu operacji.

– Jeszcze nie teraz, inaczej nigdy się nie dowiesz skšd wiedziałem, że.... A więc trzynastego sierpnia, gdy twoja mama powiedziała, że chce być ze mnš na dobre i na złe, zegar w koœciele wizytek pokazywał jedenastš trzydzieœci...

– I to wszystko? – spytała rozczarowana, strzepujšc z nosa jakiœ paproch.

– Nie. To nie wszystko...

Drzwi sali operacyjnej otworzyła uœmiechnięta pielęgniarka i podeszła do nich.

– Najtrudniejsze jest już za nami. Możecie być dobrej myœli. Operacja potrwa jeszcze z godzinę. Nie musicie tu siedzieć. Na dole jest kawiarenka. IdŸcie na kawę.

– Dziękujemy za dobrš nowinę. Bardzo dobry pomysł z tš kawš, przyda nam się... – powiedział za odchodzšcš sanitariuszkš i wstał z krzesła.

– Tato! Siadaj! W tej chwili! Ostrzegam cię, że zaraz zwariuję albo cię pobiję. Ty już wczeœniej wiedziałeœ, że wszystko będzie dobrze. Powiedz, skšd?

– Ja przed chwilš tam znów byłem, a w każdym razie miałem takie wrażenie… – wyszeptał jej do ucha, siadajšc pokornie.

– Na sali operacyjnej?

– Nie. Na wyspie. Znów po ulewie siedziałem z twojš mamš na skałach, tyłem do zachodzšcego słońca.

– Czemu tyłem? Pokochaliœcie deszcz, a obraziliœcie się na słońce?

– Powinnaœ się domyœlić, czemu usiedliœmy tyłem do zachodzšcego słońca, skoro nagle deszcz przestał padać. Patrzšc na wschód, podziwialiœmy na niebie pełnym granatowoołowianych chmur najcudowniejszš podwójnš tęczę… wyglšdała jak oœwietlony wjazd do tunelu prowadzšcego do innego œwiata. Wokół panowała niezwykła cisza. Widocznie cykady były mokre od deszczu i przestały hałasować.

Zmęczeni zbieraniem deszczówki, przytulaliœmy się do siebie z takim poczuciem szczęœcia, że można było dostać zawału serca.

 – Czy ty wiesz? Ten deszcz i ta tęcza to jest prezent dla nas – wyszeptała twoja mama, patrzšc w górę.

– Dzięki ci, że pozwoliłaœ mi poznać Andrzeja.

– Wiem – odpowiedziałem.

– Dziœ mija miesišc od dnia naszego œlubu. Rację miał ksišdz Bronek, kiedy mówił, że nie ma przypadków, sš tylko znaki i prezenty od Boga.

Po policzkach spływały nam łzy. Nigdy więcej nie czuliœmy tak namacalnie intensywnie soczystoœci życia. Przestaliœmy istnieć jako TY i JA, staliœmy się MY. Podobne uczucie wspólnoty i ty możesz niedługo poznać, gdy będziesz rodzić, a mšż będzie cię trzymał za rękę i beczał ze szczęœcia.

 

– Nagle film się skończył, jakby ktoœ wyłšczył projektor – ojciec powrócił do wesołego tonu. – Tęcza znikła. Na ciemnym ekranie chmur nie pojawił się oczekiwany napis The End ani nawet reklama Kodaka. Na wyspę powróciły czasy trzeŸwoœci: ziemniaków gotowanych w wodzie i kawy o zachodzie słońca.


 

Sad

 

– Czy już możemy przekšsić małe co nieco? Twoja mama pewnie dostała nowš porcję soli fizjologicznej, teraz my zaopiekujmy się naszš trójkš. Co ty na to?

– A jeœli mamę zaraz wywiozš, a nas tu nie będzie? – zastanowiła się głoœno córka.

– Słyszałaœ, że zanim jš zacerujš, minie co najmniej godzina, lepiej będzie, kiedy zobaczy nasze zadowolone miny, a nie dwie skrzywione z głodu facjaty. ChodŸcie!

Szpital wydawał się prawie wymarły, na korytarzach nie było ludzi. Bez kłopotu znaleŸli na parterze kawiarnię z palmami i stolikami udekorowanymi kwiatami.

– Co zjecie? Czego się napijecie? – spytał wesoło.

– Mam chęć na kawę i szarlotkę. Pomogę ci.

– Dam sobie radę! Mam chęć was obsłużyć – posadził jš przy stoliku, podsuwajšc krzesło.

Po chwili wrócił z tacš, na której stały dwie filiżanki z kawš i dwa ciastka.

– Jak się domyœliłeœ? – spytała, wlewajšc œmietankę do kawy.

– Pomyœlałem, że tak samo jak mama lubisz białš kawę, więc wzišłem œmietankę.

– Ale ja nie o tym!

– A o czym?

– No wiesz...

– Co wiem? Nic nie wiem! Skšd miałbym wiedzieć?

– Tato!

– Córeczko! – droczył się z niš.

– Proszę, nie udawaj.

– Nie udaję. Po prostu nikt mnie jeszcze o niczym nie poinformował.

– Powiedz, dlaczego myœlisz, że spodziewam się dziecka?

– A, o to ci chodzi – powiedział z wymuszonym zdziwieniem. – A jak ty się domyœliłaœ, że ja się domyœliłem?

– Bo zaczšłeœ mówić do mnie w liczbie mnogiej. A ty jak?

– Zupełnie inaczej. Ty ani razu nie nazwałaœ mnie „wy”.

– Proszę, zdradŸ mi, jak się kapnšłeœ.

– Wolisz w skrócie, czy owinšć to w przypowiastkę?

– W skrócie.

– Bo potarłaœ nos trzykrotnie w cišgu minuty.

– Zrobiłam to? Kiedy?

– Pierwszy raz, podajšc mi chusteczkę, a trzeci, kiedy kazałaœ mi usišœć.

– OK. A teraz dawaj przypowiastkę w pełnej wersji.

– Odwiedziliœmy twojš prababkę ze strony ojca. – Usiadł wygodnie. Widocznie zamawiajšc kawę, przemyœlał sobie kolejny odcinek wspomnień. – Byłaœ tam nie raz i na pewno pamiętasz czereœniowy sad, który zakwitał na wiosnę. Wyglšdał, jakby był przysypany œniegiem albo polukrowany.

– Kiedy to było?

– Każdej wiosny tak pięknie kwitł.

– Kiedy działa się ta historia, którš mi opowiadasz?

– Właœnie sad zakwitł, a jak chcesz dokładnš datę, to sobie policz. Odejmij od daty swoich urodzin dziewięć miesięcy.

Nie mieliœmy jeszcze wtedy samochodu, a od stacji szło się ponad pół godziny. Babka była przemiłš, dobrš kobietš, osobš niezwykle religijnš i miała nawet jak na tamte czasy bardzo sztywny kręgosłup moralny. Gdy w okresie naszego narzeczeństwa pocałowałem w jej obecnoœci twojš mamę, od razu dostałem œcierkš po głowie. „Tylko mšż jest do całowania! Nie rozdawaj pocałunków na prawo i lewo, bo ci spowszedniejš” – pouczyła głoœno swojš wnuczkę, mimo że już wiedziała o naszych zaręczynach.

Tego dnia babka przyjęła nas niezwykle serdecznie, jakby była przygotowana na nasze odwiedziny. Ugoœciła obiadem i do wieczora wspominała swojego zmarłego tragicznie syna. Portret twojego dziadka wisiał na wprost wejœcia do sypialni, nad ogromnym łożem małżeńskim, w którym, jak wynikało z opowieœci twojej prababki, przyszedł on na œwiat.

Potem była kolacja z czereœniowš nalewkš własnej roboty i następna częœciš wspomnień. Chcieliœmy już wyjœć, żeby bez poœpiechu zdšżyć na pocišg, ale babka opowiadała tak ciekawie, a my jakoœ nie mieliœmy serca, żeby przerwać te wspominki, które były przecież treœciš jej życia. Gdy zegar z kukułkš wykukał dziewištš i zaczęliœmy się goršczkowo żegnać, stwierdziła: „Nie ma sensu, żebyœcie się włóczyli po nocy. Pojedziecie jutro, a teraz pora wam szykować spanie”. Wycišgnęła z szafy ręcznie haftowanš koronkowš poœciel i skropiła jš perfumami o zapachu jaœminu.

Siedzieliœmy przy stole bez słowa, patrzšc, jak œciele dla nas swoje ogromne małżeńskie łoże. Robiła to z takim namaszczeniem, jakby szykowała je dla siebie i swojego męża. „No, co się tak na mnie gapicie, nie mam œcierki w ręku i nie dam wam po łbach. Jesteœcie małżeństwem i macie do wszystkiego prawo, nie tylko do całowania się jak gołšbki”. „Ale my nie mamy ze sobš pidżam, ani...” – wyjškałem, zbity z tropu, bo mi się to wszystko jakoœ nie mieœciło w głowie. „Po co wam pidżamy? Pod pierzynš będzie wam ciepło. Dobranoc” – powiedziała i wyszła z sypialni.

Było nie tylko ciepło, ale potwornie goršco, bo materac też był puchowy. Leżeliœmy jak otuleni goršcym obłokiem.

– Chcę się z tobš kochać – szepnęła mi do ucha twoja mama, jakby to była największa tajemnica.

– Ale nie mamy ze sobš...

– Wiem, zauważyłam, jak się w ostatniej chwili ugryzłeœ w język. Niewiele brakowało, a powiedziałbyœ babce, że nie mamy prezerwatyw, a wtedy to by cię niechybnie znów walnęła œcierkš.

Œmieliœmy się jak idioci, wyobrażajšc sobie babkę stojšcš przy łóżku z mokrš szmatš i kontrolujšcš, czy się kochamy „jak Pan Bóg przykazał”.

Zapragnęliœmy mieć dziecko. Czekaliœmy tylko na odpowiedni moment i jakšœ niezwykłš scenerię… łškę w kwiatach albo łan zboża, który by uœwietnił tę doniosłš chwilę powołania na œwiat nowego człowieka. Obiecałem, że będę uważał.

Kochaliœmy się namiętnie, tak mi się przynajmniej wydawało. W momencie, gdy stwierdziłem, że właœnie nadeszła pora, aby się wycofać, twoja mama to spostrzegła i zaczęła się œmiać.

– Zauważ, że jak tak bardzo uważasz, to ja uważam, że uważasz, żeby nie poplamić tej koronkowej poœcieli...

 – Zauważyłaœ? – powiedziałem ze œmiechem, wyobrażajšc sobie, jak babcia zareaguje na plamę na przeœcieradle. Może zamiast œniadania dostanę œcierš?

– Uważam, że to jest najwspanialsze miejsce, aby wreszcie przestać uważać – rozeœmiała się radoœnie.

Potem długo leżeliœmy spoceni pod kołdrš grzejacš jak piec. I co chwila wybuchaliœmy œmiechem. Szczególnie bawiło nas wyobrażenie, jak dostojnie i poważnie musiało przebiegać spłodzenie twojego dziadka w koronkowej poœcieli pachnšcej jaœminem.

Wstałem i otworzyłem okno. Niebo nad czereœniowym sadem było usiane gwiazdami.

– ChodŸ tu, bo się przeziębisz.

– Chwileczkę... – Patrzyłem w górę tak długo, aż zmarzłem.

– Czego tam szukasz?

– Gwiazdy, na której ono będzie czekać jeszcze dziewięć miesięcy.

– Kocham cię, wariacie – usłyszałem największy komplement w ustach twojej mamy.

Po dwóch tygodniach zamiast comiesięcznych dołów psychicznych i awantur poprzedzajšcych użycie podpasek, zaczęła pocierać nos i uœmiechać się bez powodu. Byłem pewien, że ty się pojawisz w naszym życiu. A teraz ty powtórzyłaœ ten sam gest, gdy poczułaœ się zażenowana moimi łzami. Natychmiast mi się przypomniało, że go znam, z poczštku nie mogłem skojarzyć, skšd. Dopiero kiedy powtórzyłaœ go po raz trzeci, nagle mnie olœniło i przypomniałem sobie, co znaczył w wykonaniu twojej mamy.

– Masz rację, jestem w cišży, test wypadł pozytywnie, ale postanowiliœmy z mężem, że nikomu o tym nie powiemy, dopóki badanie USG tego nie potwierdzi. Tylko ty wiesz. Proszę, abyœ nikomu na razie o tym nie mówił, dobrze? Nawet mamie. Przyrzekasz?

– Przyrzekam na łożysko i pępowinę – powiedział uroczyœcie.

– Tato...

– Słucham.

– Cieszę się, że tu jesteœ...

– Ja też się cieszę, że mnie słuchasz i że wreszcie zjem sernik.

– W tej kawiarni jest bardzo cicho... Czuję się tak, jakbyœmy siedzieli na łšce wœród oœnieżonych gór.

– Tak czujesz? – spoważniał nagle i zmarszczył czoło.

– Co się stało?

– Która godzina?

– Dwunasta dwadzieœcia osiem.

– To nie może być w takim razie to – odetchnšł z ulgš.

– Powiedz, o co chodzi.

– Wtedy była trzynasta trzydzieœci dwie.

– Nie bšdŸ taki zagadkowy. Co się stało?

– Ale to była zima... i czas zimowy. ChodŸmy. – Nagle wstał.

– Nie zjesz sernika? Przecież lubisz.

– ChodŸ. Sernik teraz jest nieważny.

Poszedł, nie czekajšc na niš. Biegła za nim korytarzem, aby nadšżyć. Zupełnie przestał zwracać na niš uwagę. Otworzył drzwi do poczekalni i spojrzał na napis NIE WCHODZIĆ, wcišż œwiecił na czerwono. Usiadł na krzeœle i wbił wzrok w drzwi sali operacyjnej. Bez słowa zajęła miejsce obok niego. Energicznym krokiem do poczekalni wszedł jakiœ starszy lekarz, chyba ordynator oddziału. Nie zwracajšc na nich uwagi, otworzył drzwi do przedsionka sali operacyjnej.

– le z mamš? – zapytała.

– Bardzo Ÿle.

– Wyjdzie z tego?

– Nie wiem. W cišgu kwadransa będzie wiadomo. O trzynastej trzydzieœci dwie zeszła lawina.

– Jaka lawina?

– Normalna, lawina œnieżna. Zeszła w miejscu, gdzie nigdy nie schodziła. Wprost na oœlš łšczkę u podnóża góry, na której byliœmy tylko we dwójkę. Reszta uczniów właœnie odchodziła na obiad, a my postanowiliœmy jeszcze chwilę potrenować, zamiast czekać w zatłoczonej restauracji na wolny stolik. Zdšżyłem zjechać „mniej więcej”, jak mówił nasz nauczyciel, czyli mniej na nartach, więcej na pupie, i stojšc u podnóża zbocza patrzyłem, jak twojej mamie uda się zjazd. Nagle zauważyłem, że jakieœ dwieœcie metrów wyżej odrywa się wielki płat œniegu. Machałem do mamy, żeby zjechała na bok. Ale ona myœlała, że się wygłupiam, i zamiast zjechać, odłożyła kijki, uniosła obie ręce i pomachała do mnie radoœnie.

Gdybym wtedy nie pomachał, może zdšżyłaby zjechać. Widziałem, jak porwał jš tuman œniegu i poniósł ze sobš. Prosto na mnie. Uciekałem w popłochu. Biegłem. Zasłoniłem twarz rękami. Straciłem orientację.

Dookoła była tylko ciemnoœć. Po chwili udało mi się poruszyć dłoniš. Byłem zabetonowany w œniegu. Nie wiedziałem, gdzie jest dół, a gdzie góra. Wydawało mi się, że z prawej strony czerń jest mniej czarna. Oswobodzonš dłoniš ryłem w tym kierunku w zimnym betonie. Zaczšłem się dusić. Nagle moja dłoń przebiła się przez œnieg. Nade mnš było tylko dziesięć centymetrów twardej masy. Poczułem powietrze. Mogłem oddychać.

Nauczyciel narciarski wraz z uczniami byli jeszcze w pobliżu i widzieli, gdzie mnie dopadła lawina. Zobaczyli mojš dłoń wystajšcš spod œniegu i w dwie minuty mnie odgrzebali, używajšc do tego nart. Sam bym się chyba wydostawał za dwie godziny. Cieszyli się, że mnie uratowali. Byłem tak zmęczony, jakbym przerzucił tonę węgla.

– Gdzie jest moja żona? – Spuœcili wzrok. Nikt nie zauważył, w jakim kierunku porwała jš lawina.

– Szukajmy jej!– zawołałem.

 – Spokojnie, zaraz przyjedzie GOPR z psami –powiedział nauczyciel.

– Ile czasu można przeżyć pod œniegiem? – spytałem.

– Piętnaœcie minut, potem człowiek się dusi.

Zrozumiałem, że te piętnaœcie minut to jest ostateczna granica. Ja dusiłem się już po minucie. Z pięćdziesišt metrów dalej leżały resztki pozostałe z budki wycišgu orczykowego. Pobiegłem tam. Ze œniegu sterczał trzonek łopaty, ale była zabetonowana w białej masie. Udało mi się wyrwać jakšœ deskę i tš deskš wykopałem łopatę. Triumfalnie podniosłem jš do góry i zawołałem: „Mam łopatę!”. Oni stali bez ruchu, jakby zamarli. Ruszyłem ku œrodkowi góry œniegu i zaczšłem kopać.  Słyszałem ich komentarze.

– Facet zwariował.

– Też byœ zwariował, wiedzšc, że ci żona za chwilę umrze, a ty nic nie możesz zrobić, bo nawet nie wiesz, gdzie ona jest.

 – Może jš znajdzie?

– Łopatš? Człowieku, do wiosny nie przekopiesz tego œniegu i spychaczem.

 – Trzeba go powstrzymać...

– Lepiej niech się zupełnie wyczerpie.

– Zaraz będzie pogotowie, dadzš mu relanium…

 – A co z tš jego babš?

– Za trzy-cztery dni psy znajdš trupa, jak zacznie œmierdzieć.

– Nie mogę na to patrzeć!

– Patrzcie! Przestał kopać, może znalazł?

Nie znalazłem. Dotarł do mnie bezsens tego kopania. Kopałem ze trzy minuty, a wygrzebałem dołek wielkoœci wanny. Œnieg z każdym centymetrem robił się coraz twardszy. Padłem na kolana.

– Nie, on zrozumiał i modli się o cud... – skomentował nauczyciel.

Przez poczekalnię przebiegł pielęgniarz z przenoœnš lodówkš i otworzył drzwi do sali operacyjnej. Ktoœ odebrał przesyłkę i sanitariusz znów przeszedł przez poczekalnię.

– Tato, co to było? Co on zaniósł?

– Krew. Twoja mama ma krwotok wewnętrzny i potrzebowali więcej krwi, niż było przygotowane do operacji.

– Jakš ma szansę?

– Niedługo się dowiemy.

Wzięła dłoń ojca w swojš rękę i mocno zacisnęła palce.

– Opowiadaj dalej! – zażšdała.

– To zdanie: „Modli się o cud” przywróciło mi œwiadomoœć. Przypomniałem sobie słowa twojej mamy: „Cud jest w nas, nigdy nie oczekuj go z zewnštrz”. Podszedłem do nich i powiedziałem: „A teraz milczeć! Pierwszego, który się odezwie, zatłukę tš łopatš!” Myœleli, że zwariowałem. Wiedzieli, że zrobiłbym to bez mrugnięcia okiem.

Jednemu z nich zerwałem z głowy czarnš czapkę narciarskš i nacišgnšłem sobie na twarz, aż po usta, żebym nic nie mógł widzieć. Położyłem na jednym palcu łopatę tak, aby pozostawała w chwiejnej równowadze, jakby była różdżkš. Wycišgnšłem rękę i chodziłem bezładnie po œniegu, potykajšc się o bryły. Miałem zamknięte oczy i czapkę na twarzy. Cały czas widziałem wyraŸnie ruchome fioletowe plamy z kolorowymi postrzępionymi brzegami. Możliwe, że był to skutek niedotlenienia mózgu. Nagle poczułem, że łopata traci równowagę. Zrobiłem dwa kroki do przodu... Wróciła do równowagi. Cofnšłem się. Znów straciła równowagę. Œcišgnšłem z głowy czapkę i jak szalony zaczšłem kopać. Po kilku ruchach zobaczyłem coœ błyszczšcego. Pomyœlałem, że to krawędŸ monety albo kapsel od piwa, ale schyliłem się… To była obršczka, a w niej palec.

– NA POMOC! – zawołałem tak głoœno, jak tylko mogłem. Potem się dowiedziałem, że słyszano mnie w odległoœci trzech kilometrów. Zrobiło się straszne zamieszanie. Podbiegło chyba ze trzydzieœci osób.

W kilkadziesišt sekund odkopaliœmy twojš mamę. Leżała na wznak, dłońmi zakrywajšc twarz. Obršczka była najbliżej powierzchni, pod dwudziestocentymetrowš warstwš białego betonu. Była nieprzytomna, nie oddychała, ale puls był jeszcze wyczuwalny. Odchyliłem jej głowę do tyłu i zaczšłem wdmuchiwać powietrze do płuc. Po kilku oddechach zakasłała. Odzyskała na chwilę przytomnoœć. Uœmiechnęła się krzywo. Patrzšc na mnie, wyszeptała tylko: „Wiedziałam”, i znów straciła przytomnoœć. Podbiegli sanitariusze z noszami. Jeden z nich pomagał mi iœć. Byłem kompletnie wyczerpany.

Przytomnoœć odzyskała dopiero w karetce. Poczułem, jak jej palce zaciskajš się na mojej dłoni, ale nie otwierała oczu. W szpitalu podali jej tlen i kroplówkę. Zrobili badania i czekaliœmy na wynik. Siedziałem przy jej łóżku i trzymałem jš za rękę.

Nic do siebie nie mówiliœmy aż do chwili, gdy wrócił lekarz z wynikami. Powiedział, że wszystko jest w porzšdku, że nie ma złamań tylko lekkie stłuczenia. Skoro serce się nie zatrzymało, to nawet nie ma podejrzeń o niedotlenienie mózgu, ale trzy dni jš poobserwujš. Wtedy się dowiedziałem, że była pod œniegiem dziewięć minut. Nie mogłem uwierzyć. Wydawało mi się, że minęła godzina, zanim dostrzegłem obršczkę.

Lekarz popatrzył na mnie z niesmakiem i zrobił jakšœ durnš uwagę, że mógłbym wreszcie pójœć do ambulatorium, bo poplamiłem już poœciel i podłogę. Spojrzałem na swoje dłonie. Nie miałem paznokci….

– Muszę coœ załatwić, przyjdę wieczorem. – Pocałowałem twojš mamę w czoło.

– Wiem – wyszeptała.

Od szpitala do parkingu hotelowego, gdzie zostawiłem samochód, było pięć minut drogi, ale ja potrzebowałem trzy razy tyle. Wsiadłem do samochodu.  Pojechałem do małego koœciółka za miastem. O tej porze było tam zupełnie pusto. Wszedłem. Zamknšłem za sobš drzwi i ławkš zablokowałem wejœcie. Nie pojechałem, aby się modlić, a w każdym razie nie po to, by odmawiać pacierz. Musiałem odreagować, czułem przerażajšce napięcie. Bałem się, że zwariuję. Dostałem konwulsji. Upadłem na podłogę na œrodku koœcioła. Wydobywał się ze mnie skowyt, przechodził w wycie. W końcu przeszedł w normalny ludzki szloch. Zasłoniłem twarz dłońmi. Pozostałem w bezruchu do czasu, aż przestałem płakać. Podszedłem do ołtarza i uklškłem. Patrzšc na krzyż, przeżywałem dejà vu.

Znałem te wszystkie emocje. Przypominałem sobie dzień po dniu swoje życie. Chciałem odnaleŸć we wspomnieniach czas, kiedy przeżywałem podobne emocje. Znalazłem. Pochodziły z momentu oœwiadczyn. Z chwili, kiedy wypowiedziałem słowa: „Całe życie na œmietnik”, a także z dzieciństwa...

Wróciłem do hotelu. Recepcjonistka przeraziła się. Dopiero kiedy zerknšłem w lustro, zrozumiałem, czemu tak wystraszył jš mój widok. Wyglšdałem, jakbym uczestniczył w rekolekcjach satanistów i zębami rozszarpał żywš kurę.

Wykšpałem się, włożyłem białš koszulę i krawat. Palce zakleiłem plastrem z apteczki samochodowej. Po drodze do szpitala zdšżyłem jeszcze kupić kwiaty.

Twoja mama z apetytem pałaszowała kolację. Gadaliœmy o głupotach i o tym, jak jej pragnę, i o wszystkim innym, co w żaden sposób nie kojarzyło się ze œniegiem.

Noc spędziłem w hotelu. Koło recepcji zaczepił mnie jakiœ dziennikarz z telewizji. Robił reportaż o niebezpieczeństwie lawin. Umówiłem się z nim następnego dnia na popołudniowe odwiedziny w szpitalu. Chciałem zapytać mamę o zdanie.

Rano przywitała mnie słowami:

– Chcę do domu.

– Dobrze kochanie, za trzy dni wrócimy.

– TERAZ! – wykrzyknęła.

Dotarł do mnie sens słowa „chcę”. „Chcę” jest bratem syjamskim słowa „teraz”.

– Ale to dla twojego dobra... – spróbowałem łagodnie.

Zmrużyła oczy, jakby była wœciekła, i wycedziła przez zęby: –  Rakietnica.

Byłem jej to dłużny. Ona uległa moim proœbom i nie wystrzeliła racy, gdy ja byłem ranny na wyspie.

– OK. – Wróciłem do hotelu po nasze rzeczy. Głoœno zapytałem recepcjonistkę, czy wolš, abyœmy wywiad dla telewizji dawali w holu, czy w restauracji.

Po chwili zostałem zaproszony do dyrektora.


 

Szarlotka

– Właœciciel hotelu zapytał mnie, co zamierzamy teraz zrobić. Przyznałem uczciwie, że najchętniej wrócilibyœmy do domu, ale nie jesteœmy przygotowani do œwišt.

Zwrócił mi całš wpłaconš kwotę, nic nie liczšc za trzy dni pobytu. Na drogę dostaliœmy ogromne pudło luksusowego prowiantu i skrzynkę wina. W sezonie nie mieli najmniejszych kłopotów z wynajęciem naszego pokoju. Najwidoczniej woleli, żeby sprawa przycichła. Lawina nie tylko zakłócała przedœwištecznš atmosferę, ale osłabiała również poczucie bezpieczeństwa całej miejscowoœci. Godzinę póŸniej, „na własne życzenie”, wypisali mamę ze szpitala. Zrobili to bez większych oporów, kiedy „niechcšcy” wspomniałem o reporterze, który miał się tam pojawić po południu. Prosto z kliniki wróciliœmy do domu. W przeciwnš stronę jechały tłumy spragnionych œniegu fanatyków z nartami. Zamiast opłatkiem podzieliliœmy się kromkš chleba. A że byliœmy wyspani jak mopsy, to na pasterkę podjechaliœmy do tego koœcioła, w którym kiedyœ dzwoniliœmy po œlubie.

Œwięta spędziliœmy w łóżku. Nawet nie włšczyliœmy telewizora. Przez dwa dni twoja mama bała się wypuœcić mnie z objęć. Ale trzeciego dnia, gdy chyba już ze dwieœcie razy opowiedzieliœmy sobie każdš sekundę tamtych dziewięciu minut, życie wróciło do normy. Znów mogłem zamykać za sobš drzwi do toalety...

 

Z sali operacyjnej wyszedł ordynator. Popatrzył na nich, uœmiechnšł się i zniknšł bez słowa.

– Wszyscy nasi znajomi byli przekonani, że œwięta i Sylwestra spędziliœmy w górach. Na ich pytania odpowiadaliœmy bezsensownie, że od œnieżnego puchu bardziej wolimy puchowe pierzynki – widocznie nie wszyscy ludzie sš fanatykami białego szaleństwa. Nigdy więcej, nawet już po rozwodzie, nie próbowałem nauczyć się jazdy na nartach.

Gdy słyszysz słowo „œnieg”, pierwsze twoje skojarzenie jest zazwyczaj pozytywne i przypominajš ci się oœnieżone góry. A ja, słyszšc „œnieg”, natychmiast widzę biały beton. Nadal jedyny œnieg, który lubię oglšdać, to ten za oknem, duże płatki wirujšce w œwietle latarni. Nigdy nikomu nie opowiadałem tej historii i nie sšdziłem, że kiedykolwiek będę jš musiał opowiadać, ale najwyraŸniej się myliłem.

– Tato, co z mamš?

– Widziałaœ tego lekarza? Uœmiechnšł się, to znaczy, że udało się zatrzymać krwotok. Gdyby mama zmarła, odwróciłby głowę i udał, że nas nie widzi.

– A jak ty się domyœliłeœ, że dzieje się coœ złego?

– Ja? To nie ja! To ty to odczułaœ.

– Ja nic nie odczułam.

– Ty odczułaœ, a ja zinterpretowałem twoje odczucia. Wiedziałem, co oznaczajš dla twojej mamy „oœnieżone góry”. To ty porównałaœ kawiarnię do łški wœród oœnieżonych gór.

– Myœlisz, że ja coœ odczułam?

– Wierzę w kobiecš intuicję.

– Może mi jeszcze wmówisz, że zanim pielęgniarka powiedziała, żebyœmy poszli na kawę, wiedziałam, że usunęli już raka?

– Oczywiœcie.

– Tato, co ty mi jeszcze za kit wciœniesz?

– A kto trzykrotnie potarł nos, zanim pojawiła się pielęgniarka? Może ja? A może nie miałaœ dobrego humoru, gdy opowiadałem o tęczy?

– Ale to pod wpływem twoich wspomnień.

– Nie musisz wierzyć. Nie wszyscy ludzie potrafiš widzieć z „szeroko zamkniętymi oczami”.

– Ale ty widziałeœ.

– Kiedy?

– Szukajšc mamy przysypanej lawinš.

– Logicznie rzecz bioršc, twoja mama powinna zostać znaleziona dopiero po trzech dniach, gdy ciało zaczyna się rozkładać i psy wyczuwajš siarkowodór wydobywajšcy się ze zwłok.

– Więc jak to jest możliwe, że wtedy znalazłeœ mamę?

– To jest zupełnie niemożliwe.

– Oszukałeœ mnie? Opowiedziałeœ mi bajeczkę?

– Jeœli wolisz, przyjmij to za bajkę.

– Nie wierzę ci! To nie była bajka.

– To w końcu wierzysz mi czy nie wierzysz?

– Już sama nie wiem.

– Brawo. Zrozumiałaœ teraz jednš z najtrudniejszych rzeczy w życiu. Prawdš jest tylko to, w co chcemy wierzyć.

– Chcesz mi wmówić, że prawda nie istnieje?

– Nie wiem, czy istnieje, tego nikt nie wie. Istnieje tylko subiektywna prawda. Ona może być inna dla ciebie, a inna dla mnie i wcale nie musi być sprzeczna.

– Nie ma obiektywnej prawdy?

– Nie wiem. Wiem natomiast, że nie ma sposobu udowodnienia prawdy. Nie mam najmniejszej możliwoœci udowodnienia ci swojego istnienia, tego, że nie jestem tylko wytworem twojej wyobraŸni, a cóż dopiero prawdziwoœci mojej historii.

– A czy cokolwiek można udowodnić?

– Tylko ty możesz sobie samej udowodnić, że istniejesz, skoro myœlisz. Również wszystko inne ty możesz udowodnić, ale tylko sobie, nikomu więcej.

– Ale ja chcę wierzyć, że twoja historia jest prawdziwa.

– To uwierz. Wtedy będzie prawdziwa.

– A ty w to nie wierzysz?

– Ja się nad tym nie zastanawiam. Dla mnie prawda jest bez wartoœci.

– A co dla ciebie ma znaczenie?

– Skutecznoœć. To, co skuteczne, jest dla mnie prawdziwe, niezależnie od tego, czy jest logiczne, czy zwariowane.

– Wierzysz w działanie różdżki? – zdziwiła się.

– Nie. Myœmy te kilka dni przed sylwestrem setki razy ćwiczyli tamto zdarzenie. Nawet ukradłem u sšsiadów identycznš łopatę do odgarniania œniegu. Nic, zero reakcji. Kilkadziesišt razy, chodzšc z zawišzanymi oczami, nadepnšłem twojš mamę, a „różdżka” ani drgnęła.

– Jak sšdzisz, czemu wtedy, w lawinie, łopata poruszyła się dwukrotnie?

– Nie wiem.

– A jak to sobie tłumaczysz?

– Uważam, że człowiek w ekstremalnej sytuacji reaguje zupełnie inaczej niż na co dzień. Niezwykłych momentów nie da się wytłumaczyć prawami rzšdzšcymi powszednioœciš. Tak samo jak gospodyni domowa ważšca pięćdziesišt kilogramów nie może podnieœć stukilowej sztangi. Ale udokumentowano przypadek, że kobieta uniosła samochód ważšcy tysišc czterysta kilogramów, a więc udŸwignęła ciężar czternaœcie razy większy od swojej wagi, bo myœlała, że jej dziecko jest pod tym samochodem, który spadł z podnoœnika.

– Dwadzieœcia osiem razy większy, skoro ważyła pięćdziesišt kilogramów.

– Uniosła samochód tylko z jednej strony, to znaczy, że podniosła siedemset kilogramów.

– Czy znów opowiadasz o mojej mamie?

– Nie. Na szczęœcie nigdy ciebie nie musiała wycišgać spod samochodu.

– A miała jakieœ niezwykłe zdolnoœci?

– Miała.

– Jakie?

– Mówiłem już. Grała w szachy.

– Tato, czemu nie mówisz prawdy?

– Córeczko, powiedz mi, dlaczego nie wierzysz w swojš intuicję, skoro bezbłędnie wyczuwasz, gdy chcę cię oszwabić?

– Dlaczego chciałeœ mnie okłamać? Żebym dalej nie pytała?

– Bo kiedyœ obiecałem twojej mamie, że nikt się o tym nie dowie.

– O czym? Czy mama była chora psychicznie?

Wstał i zaczšł chodzić po poczekalni, wydawało się, że prowadzi wewnętrzny dialog z samym sobš, jakby miał podjšć jakšœ ważnš decyzję. Zatrzymał się przed drzwiami sali operacyjnej i zaczšł głoœno mówić do siebie, jakby z kimœ rozmawiał: „Uważam, że nadszedł czas. Czas na ich œwiat i ich życie. Niech poznajš nas takimi, jakimi rzeczywiœcie byliœmy. Niech im się nie wydaje, że my byliœmy lepsi, mšdrzejsi, wspanialsi, rozsšdniejsi. Niech oni nas oceniš, jeœli chcš. Niech nas uważajš za normalnych lub wariatów. Jesteœmy im winni całš prawdę o sobie, a nie tylko materiał na budowę pomników. Pozwólmy im żyć bez kompleksów, w pełnym słońcu, a nie w cieniu niedoœcigłych ideałów. Może największym prezentem, jaki możemy im zrobić, jest odbršzowienie siebie i pokazanie, że nie byliœmy aniołami, lecz tylko ludŸmi. Ona zwolniła mnie z przysięgi małżeńskiej... Ty nigdy nie zwolniłaœ mnie z przysięgi milczenia. Zrób to teraz. Niech zna całš prawdę. Nam już nic nie grozi. Skoro mnie zapytała, to niech pozna nasze życie od nas, a nie z zakurzonych pism ilustrowanych znalezionych na strychu. Przyszła pora na wspomnienia. Nie musisz umierać, abym mógł to opowiedzieć. Chcę to opowiedzieć także po to, żebyœmy byli w jej wspomnieniach nie jak pomniki cmentarne, ale żywe istoty. Dobrze, jeœli sobie życzysz, opowiem to na wesoło. Może przy okazji uwolnię się od miłoœci do ciebie. Dwadzieœcia siedem lat to chyba wystarczy? Nie sšdzisz? Do zobaczenia, Bella”.

Podszedł do córki siedzšcej na krzeœle. Ukucnšł przed niš i wyszeptał:

– Zamilkł, a wszystkim się zdawało, że Wojski wcišż gra jeszcze, a to echo grało” – wyrecytował

– Tato, czy ty nigdy nie spoważniejesz?

– Nie, nawet jak umrę, to poproszę o różowy kwiat do butonierki i najnowsze wydanie czasopisma satyrycznego. Proszę, przyznaj uczciwie, że mój monolog przed drzwiami Sali operacyjnej robił wrażenie.

– Ciarki mnie przeszły, kiedy gadałeœ do siebie.

– Uwielbiam robić wrażenie, a najlepiej dobre. Wiesz, co na mnie robi największe wrażenie?

– Nie...

– A chcesz wiedzieć?

– Bardzo chcę, powiedz, proszę.

– Sernik – wyszeptał takim głosem, jakby zdradzał największš tajemnicę.

– Ale najpierw chodŸmy do kwiaciarni!

– Po co? Lepiej będzie, jeœli jutro kupisz mamie kwiaty. Dziœ będzie leżeć na sali intensywnej terapii, a tam nie wolno mieć kwiatów.

– Nie dla mamy. Chcę tobie kupić różowy kwiat do butonierki, jeszcze zanim umrzesz – rozeœmiała się ze swojej riposty.

– Twój dowcip jest najlepszym dowodem mojego ojcostwa. Poczucie humoru odziedziczyłaœ po mnie, bo w naszej dzielnicy zarówno listonosz, jak i hydraulik mieli zawsze smętne miny. A teraz chodŸmy do kawiarni, bo mój mózg domaga się sernika, mój żołšdek domaga się sernika, moje kiszki domagajš się sernika...

Podał jej ramię szarmanckim gestem, którego nauczyła go babka, aby wiedział, jak prosto podrywa się dziewczyny.

– Ale ja zapraszam – powiedziała córka. – Rozumiem, że od razu mam wzišć trzy serniki.

– Postaram się, aby moja opowieœć była dla ciebie warta tych trzech ciastek.

Usiadł przy tym samym stoliku i czekał spokojnie, aż córka przyjdzie z tacš.

– Przykro mi, ale serników już nie mieli, wzięłam szarlotki.

– Zabawiałem się w ratownika, więc zabrakło już sernika – zrymował radoœnie.

– Tato, wiesz, z czym mi się teraz skojarzyły te białe œciany? – spytała szeptem.

– Wiem. Z białymi œcianami szpitala.

– Skšd wiesz, że to chciałam powiedzieć?

– Bo, po pierwsze, nie mam w zanadrzu drugiej historii o górach, a po drugie, nie zostawię trzech szarlotek, żeby pomagać chirurgowi trzymać skalpel.

– Boże, czemu takiego modela uczyniłeœ moim ojcem! – zawołała rozpromieniona, wznoszšc oczy.


 

Szachy

 

– Od czego mam zaczšć? – spytał z pełnymi ustami.

– Powiedz mi, proszę, dlaczego to, co mówisz o mojej mamie, tak bardzo się różni od moich wspomnień. Opowiadasz mi o cudownej ciepłej, serdecznej, mšdrej, kochajšcej cię kobiecie. Według mnie moja mama była egoistkš, myœlała tylko o sobie i nie interesowała się domem i rodzinš. Czemu ona się tak zmieniła?

– Trafiłaœ w sedno! Człowiek może się zmienić. W każdym z nas jest dużo więcej, niż nam się wydaje. Kiedyœ uważano, że to szatan potrafi tak nami pokierować. Jakby anioły były zniewieœciałymi dupkami, które pogubiły rękawice bokserskie.

– A ty jak uważasz?

– Ja uważam, że ta szarlotka jest całkiem niezła.

– A jaki jest œwiat poza ciastkarniš?

– Córuniu! Kocham cię! Wreszcie skończyłaœ z tym swoim „tato, przestań”.

– Bo ciebie nie da się już zmienić.

– Brawo! Przestałaœ zmieniać to, czego zmienić nie można. Widzę ogromne postępy na drodze twojego rozwoju osobistego. To którš chcesz opowiastkę: „Szachy” czy „Nieznana historia mamy”?

– Wolę historię, której nie znam, bo w szachy to następnego dnia wygrałeœ i zażyczyłeœ sobie jej adresu.

– Wcale nie zgadłaœ, było zupełnie inaczej. Następnego dnia twoja mama przyszła punktualnie na spotkanie w parku. Uœmiechała się z wyższoœciš, pewna swojej wygranej.

– Witaj młodzieńcze. Czy wymyœliłeœ, o co będziemy grali? – Wycišgnšłem z kieszeni bukiecik stokrotek i podałem jej. Była najwyraŸniej zaskoczona, ale próbowała to ukryć, mówišc œliczne:

– Ja też mam coœ dla ciebie, bo mimo wszystko, postanowiłam dotrzymać danego ci słowa. Nagrałam ci kasetę. Będziesz miał na pamištkę naszej znajomoœci.

Nie zapytałem, co znaczy „mimo wszystko”. Z jej zachowania wywnioskowałem, że to jest nasze ostatnie spotkanie.

– O co chcesz zagrać? – przeszła do sedna.

– Powiedziałaœ, że jesteœ gotowa grać o każdš stawkę, a więc dowiesz się, jeœli przegrasz. Jeœli wygrasz, nigdy się nie dowiesz. W kopercie jest moje życzenie, dobra wróżko, spełniajšca wszystkie marzenia.

– Zaskakujesz mnie, młodzieńcze” – próbowała utrzymać tę sztucznš formę.

– A ty już wiesz, o co chcesz grać i jakie jest twoje życzenie? – spytałem.

–  Też ci powiem dopiero po skończonej partii. Czyżbyœ zapomniał, że to ja ustalam reguły tej gry?

– To znaczy? – poczułem, że coœ jest nie w porzšdku i że znów coœ przeoczyłem. – Czyżby piony miały chodzić do tyłu? Mieliœmy grać w szachy! Taka była umowa!

– Masz rację, młodzieńcze, ale życzenie, które znajduje się w przygotowanej przez ciebie kopercie, spełnię tylko wtedy, kiedy przegrasz ze mnš w szachy.

– To znaczy? – spytałem zdezorientowany.

– To znaczy, że jeœli wygrasz, to po raz pierwszy w życiu nie będziesz się z tego cieszył.

– A jeœli zremisuję? – próbowałem ratować honor i wygrać życzenie.

– Nic z tego, młodzieńcze. Tylko, jeœli przegrasz, to spełnię twoje życzenie – rzekła triumfalnie.

Po raz pierwszy musiałem przegrać, żeby wygrać. Już po kilku ruchach mogłem dać mata. W szachach nie ma niestety obowišzkowego bicia i po kilkunastu ruchach o mało nie wpadłem w zasadzkę wygranej. Po dwóch godzinach zebrał się dookoła nas tłumek emerytów komentujšcych ustawienie na szachownicy. Czegoœ takiego jeszcze nie widzieli, ale szybko się zorientowali, na czym polega nasza gra.

Sytuacja była dla mnie bez wyjœcia, czym bym się nie ruszył, z wyjštkiem gońca, dawałem mata. Ale ruch laufrem był powtórzeniem sytuacji, a to oznaczało remis. Musiałem zbić jej królówkę, zmniejszajšc swoje szanse na przegranš. W końcu znalazłem rozwišzanie. Tak długo szachowałem jej króla, aż zasłonił hetmana i w dwóch ruchach dałem sobie mata.

– Nie doceniłam cię, mistrzu – powiedziała z uznaniem.

– Szkoda, że przegrałem, bo nie dowiem się, jakie było twoje życzenie. – Nie byłem przekonany, czy mam się cieszyć, czy martwić, więc dodałem przewrotnie: – Ale przegrałem tylko przez ten hałas w parku.

– Przepraszam za „młodzieńca”. Czy już zarezerwowałeœ hotel? – kpiła ze mnie, jakby znała moje myœli i wiedziała, jak bardzo jej pragnę.

– Jeszcze nie, ale skoro sobie życzysz, chętnie to zrobię następnym razem, dziœ mam inne życzenie. – I podałem jej zaklejonš kopertę, którš rozerwała z namaszczeniem, a wtedy zdarzyła się ciekawa sytuacja na szachownicy obok, bo biały król...

– Tato, wystarczy!

– Co wystarczy? Szarlotki? Nie, ciastek zawsze mało! Chętnie zmieszczę w siebie jeszcze jedno.

– Wystarczy budowania napięcia, jeszcze chwila, a twój jedyny słuchacz się wkurzy. Wystarczy. Powiedz wreszcie, jakie to było życzenie.

– Już wczeœniej ci mówiłem. W nocy podmieniłem kartkę z tulipanami na białš. Nie napisałem żadnego życzenia. Kartka była czysta.

– Jak to? Mogłeœ mieć wszystko, a nie zażšdałeœ nawet jej adresu? – zdziwiła się.

– To samo powiedziała twoja mama, zaskoczona brakiem życzenia.

– Nie podobam ci się? Nie pragniesz mnie? Nie chciałbyœ się ze mnš przespać? – spytała wprost.

– Jesteœ ładniejsza niż dziewczyna z moich marzeń i snów. Pragnę cię bardziej, niż możesz to sobie wyobrazić. Jednak to, co do ciebie czuję, jest czymœ więcej niż tylko pożšdaniem. Przedwczoraj w herbaciarni dostałem od ciebie uœmiech, to był najpiękniejszy uœmiech w moim życiu. Dostałem go, bo chciałaœ mi go dać. Dziœ mogłem wygrać wszystko, ale nic bym nie dostał, bo dziœ nic nie chcesz mi dać. Nie byłbym pewien, skšd pochodzi nawet najdrobniejszy gest uczyniony w moim kierunku. Czułbym, że jest opłatš za wygranš, a nie prezentem ofiarowanym z serca. Wczoraj powiedziałaœ, żebym wymyœlił coœ, czego nie będę żałował. Wszystko, co mógłbym od ciebie wygrać, byłoby zabrane ci siłš. Dlatego tak zaciekle starałem się przegrać tę partię.

– Ale przecież nic nie wygrałeœ?

– Wygrałem więcej, niż możesz to sobie wyobrazić. Wygrałem pewnoœć tego, że jeœli kiedykolwiek uœmiechniesz się do mnie, to będę wiedział, że chciałaœ się uœmiechnšć i że ten uœmiech jest dla mnie. Jeœli weŸmiesz mnie za rękę, to będę przekonany, że chcesz iœć ze mnš na spacer. Jeœli kiedyœ mi podasz swój adres, to będę uważał, że chcesz utrzymywać ze mnš kontakt.

Wzięła mnie za rękę i poszliœmy nad staw, po którym pływało ptactwo wodne. Przez chwilę patrzyliœmy na kaczki na stawie, a potem przytuliła się do mnie i powiedziała:

– Jesteœ niezwykłym chłopakiem. Już cię pragnę, ale jeszcze nie kocham. Chcę się w tobie zakochać. Chcę, abyœ i ty mnie kiedyœ pokochał. Przeœpię się z tobš dopiero wtedy, kiedy będę całkiem pewna mojej miłoœci do ciebie, a twojej do mnie. Nie wiem, ile to potrwa, i czy będziesz miał wystarczajšco dużo cierpliwoœci, aby poczekać?

– Tak, chcę poczekać na tę chwilę – odpowiedziałem z przekonaniem, tulšc twojš mamę w ramionach.

– Chcę, żebyœ to ty stał się pierwszym facetem w moim życiu – dodała niespodzianie.

– Co?! – zakrztusiłem się.

 – Czemu się tak dziwisz? Nie przypuszczałeœ, że jestem dziewicš?

– Nie, ja... – zaczšłem swoje wyznanie.

– Wiem, ty też nie spałeœ jeszcze z kobietš.

– Jak się tego domyœliłaœ?

– Kobieca intuicja.

 – Powiedz, jak?

– Fotografujšc mnie na murze starego miasta, zwracałeœ uwagę na twarz, a nie na nogi.

– I tylko po tym poznałaœ? Przecież mógłbym być pedałem.

– Gdybyœ był homoseksualistš, nie robiłbyœ mi zdjęcia, a już na pewno nie dał dyktafonu, nie znajšc mojego adresu. Ale poznałam nie po tym, to był tylko jeden szczegół.

– To po czym?

– Bo masz takie niewinne spojrzenie. Bo patrzšc na dziewczynę, patrzysz w jej oczy, a nie na biust. Bo traktujesz kobiety jak księżniczki. Bo jesteœ nieœmiały. A teraz zapomnij na długo, na bardzo długo o tej dzisiejszej rozmowie i zapisz sobie mój adres i numer telefonu.

– Ale numer! Obydwoje byliœcie dla siebie pierwsi?  – zdumiała się Ida.

– Tak, kochanie. NajwyraŸniej przeżywasz teraz nie mniejszy szok niż ja wtedy. No i co, droga słuchaczko, czy ta opowieœć była warta trzech szarlotek?

– Nawet siedmiu! Jak długo czekałeœ albo czekaliœcie?

– Nie domyœlasz się jeszcze? Niemożliwe... – rozeœmiał się. – Czyżbyœ mnie nie słuchała?

– Do nocy poœlubnej?

– Nie przesadzaj, aż tak œwięci nie byliœmy. Opowiadałem ci przecież, wspominajšc o wyspie, że już wczeœniej się kochaliœmy, także podczas miesišczki.

– A więc wtedy, gdy się oœwiadczyłeœ i wyrzuciłeœ aparat i dyktafon, to był wasz pierwszy raz?

– No nareszcie zgadłaœ. A już myœlałem, że zażšdasz pytania do widowni lub telefonu do przyjaciela.

– Opowiesz? – spytała zachwycona.

– Jeœli chcesz... Już nie mam przed tobš tajemnic.

– No pewnie!

 

 


 

Krzak

 

– Na pierwsze wspólne wakacje pojechaliœmy autostopem. Ważne było dla nas, aby być razem i aby było ładnie, czyli w góry. Po całym dniu jazdy dotarliœmy do przeœlicznej górskiej miejscowoœci. Była pełnia sezonu. Chodziliœmy od domu do domu, ale wszystkie kwatery były zajęte. Œciemniło się. Straciłem już nadzieję na znalezienie jakiegokolwiek noclegu. Przygnieciony ciężarem zmartwienia dużo większym niż plecak dŸwigany na grzbiecie, ledwo powłóczyłem nogami.

–  Stop! – zawołała twoja mama. Pomyœlałem, że znów znalazła po ciemku dwadzieœcia złotych. – Czym się teraz martwisz? Że nie znajdziemy noclegu? A jeœli nawet nie znajdziemy, to co za problem? Jest lato, ciepło, nie pada, niebo pełne gwiazd, dookoła stogi siana. Czego ci jeszcze potrzeba?

– Chciałbym, abyœ miała wygodne łóżko i czystš poœciel.

– A ja pragnę tylko jednego? Zasnšć w twoich ramionach. Zrozumiałeœ?

– Ja też tego pragnę – przyznałem uczciwie.

Nieraz podczas samotnych wędrówek nocowałem w lecie w stogu siana i było całkiem fajnie. Ale wtedy byłem sam i nie musiałem się niczym martwić. Spodobał mi się pomysł spędzenia wspólnej nocy pod gwiazdami. Było ciepło, mieliœmy koc i pelerynę na wypadek deszczu. W gruncie rzeczy super przygoda! Do końca wioski pozostały jeszcze tylko trzy domy, a za nimi rozcišgała się ogromna łška ze stogami siana.

W pierwszych dwóch domach nie mieli dla nas noclegu. Przed ostatnim domem kwitł ogromny krzak róży oœwietlony latarniš. Drzwi otworzył nam starszy mężczyzna w eleganckim szlafroku. Na pytanie, czy nie majš pokoju do wynajęcia, potarł dłoniš czoło, jakby się zastanawiał, co ma nam odpowiedzieć. Na palcu miał pięknš obršczkę wysadzanš diamentami, a na przegubie dłoni złoty zegarek.

– My nie wynajmujemy kwater, ale mamy jeden pokój goœcinny w przybudówce. Możecie się tam przespać do rana. – Odwrócił się i zawołał radoœnie w głšb mieszkania: – Mario, miałaœ rację, przyszli goœcie! IdŸ im poœciel.

Po chwili zjawiła się Maria, piękna, młoda kobieta. Zaprowadziła nas na tył domku.

„Pokój goœcinny” okazał się kawalerkš z kuchniš, łazienkš, osobnym wejœciem i oknem wychodzšcym na łškę ze stogami siana. Twoja mama, zamiast spytać o konkretne sprawy i targować się o cenę kwatery, wcišgnęła Marię w rozmowę. Zachwycała się przydomowym ogródkiem i krzakiem pod latarniš. Rozgadały się, jakby się znały od dawna. Wygrzebałem z plecaka kapcie dla twojej mamy. Nastawiłem wodę. Zaparzyłem trzy filiżanki herbaty i wysypałem na talerzyk resztkę ciastek. Było mi trochę głupio, bo herbatniki pokruszyły się w drodze. Usiedliœmy przy stole.

– Kim dla pani jest ten starszy facet, który nam otworzył drzwi? Pracuje pani u niego i opiekuje się staruszkiem? – spytałem niezwykle rezolutnie.

– To mój mšż. To on się mnš opiekuje – odpowiedziała z dumš, jakby dziadek był Adonisem.

Chciałem się zapaœć się pod ziemię, bo nie doœć, że płonšłem ze wstydu, to na dodatek oblałem się goršcš herbatš.

–  Nie przejmuj się, nie jesteœ pierwszym, który tak pomyœlał – rozeœmiała się serdecznie, przyznajšc, że między niš a dziadkiem jest duża różnica wieku. – Mšż jest po operacji, miał zawał i pewnie nie wyglšda dziœ najlepiej...

 Maria wychowała się w domu dziecka. Nigdy nie poznała swojego ojca. Nie zaznała też miłoœci matki. Nie miała rodzeństwa. Nie miała nic własnego, z wyjštkiem jednej ksišżki: bajki o księciu i róży. Piękny krzak pod latarniš był spełnieniem jej marzenia z dzieciństwa o własnym domku z różami. Z jej opowiadań domyœliliœmy się, że do choroby męża przyczyniła się nienawiœć jego jedynej córki. Nie mogła mu wybaczyć, że  przepisał dom na Marię, która była młodsza od swojej pasierbicy.

– Opowiedziała wam przy herbacie historię całego życia? Niemożliwe... Czy była aż tak spragniona rozmowy? Chyba trochę koloryzujesz? – Ida dostrzegła nielogicznoœć w jego opowieœci.

– Masz rację. Po prostu chciałem nieco skrócić swoje wspomnienia. Oczywiœcie, że nie opowiedziała tego wszystkiego przy herbacie. Niektórych spraw dowiedzieliœmy się póŸniej. Pogadaliœmy z godzinkę i Maria, życzšc nam miłych snów, poszła spać. Wtuliliœmy się w siebie i zasnęliœmy, zmęczeni podróżš.

Następnego dnia rano poszliœmy jej podziękować i zapłacić za nocleg. Gospodarze zaprosili nas na wiejskie œniadanie: chleb grubo posmarowany masłem i mleko. Gawędziliœmy o wszystkim i o niczym. Żartowali sobie z naszej wczorajszej sytuacji. Widać było, że sš ludŸmi wykształconymi. Maria kochała Szekspira, a jej mšż lubił Hessego. Uwielbiali zagadki logiczne i historyjki z czasów szkolnych. Podsuwali nam różne propozycje, co warto zwiedzić i obejrzeć w okolicy, którš najwidoczniej znali bardzo dobrze. W końcu wstaliœmy od stołu.

Serdecznie dziękujšc za nocleg i poczęstunek, chcieliœmy uregulować należnoœć. Na następne kilka dni planowaliœmy znaleŸć nocleg mniej luksusowy, ale za to bardziej adekwatny do naszych portfeli.

– Jeœli ten skromny pokój spełnia wasze oczekiwania, to będzie nam bardzo miło móc was goœcić u siebie do końca waszego pobytu – powiedziała Maria.

– A ile będziemy musieli zapłacić? – spytałem, jak zwykle rezolutnie, przekonany, że nie stać nas na taki luksus.

– Za chwilę możesz za swoje pytanie zapłacić ogromnym siniakiem na tyłku – rozeœmiał się staruszek. – To jest dom Marii i skoro jej to sprawia przyjemnoœć, żeby was u siebie goœcić, to daj jej uœmiech zadowolenia. Kiedyœ tak się zdarzy, że to ty dasz komuœ coœ, co dla niego będzie miało ogromnš wartoœć, a dla ciebie będzie prawie bez znaczenia.

– Szczęœliwi jak najedzone psy łańcuchowe wypuszczone na wolnoœć poszliœmy zwiedzać wioskę. Mieœcina okazała się potwornie drogim kurortem. Usiedliœmy w lodziarni i rozkoszowaliœmy się kolejnš wspaniałš przygodš zesłanš nam przez nieprzewidywalny w swych zamysłach los. – Rozsiadł się wygodnie na krzeœle, jak kiedyœ w lodziarni.

– Ciekawe, czemu oni przyjmujš pod swój dach zupełnie obcych ludzi? – zastanowiłem się głoœno, marszczšc czoło i w skupieniu grzebišc w lodach z bakaliami. – To przecież nierozsšdne! Nie bojš się, że ich okradnę, jš zgwałcę, a jego zamorduję? – Twoja mama parsknęła œmiechem, rozpryskujšc dokoła bitš œmietanę.

– Co ja takiego głupiego powiedziałem? – spytałem obrażony, wycierajšc serwetkš plamę na koszuli.

– Uwielbiam cię! – œmiała się jak z najlepszego dowcipu, trzymajšc się za brzuch. – Ty i gwałt... ha, ha, ha, ha... oj, oj... bo pęknę ze œmiechu.

– Co cię tak bawi? – Byłem na niš wœciekły. – Co ty mi imputujesz, że nie jestem mężczyznš, że nie mam czym albo że bym nie potrafił?

– Błagam... ha, ha, ha... nie mów nic więcej... ha, ha, ha, bo ha, ha, ha... bo pęknę...

– Za kogo ty mnie masz? Za dupka?

Nigdy wczeœniej nie wyœmiewała się ze mnie. Założyłem ręce, wydšłem wargi. Było mi potwornie przykro. Znikła radoœć wspólnych wakacji. Czułem się wyœmiany i wzgardzony. Nawet lody przestały mi smakować. A ona cišgle się œmiała, aż z oczu kapały jej łzy. Nikt tak nie potrafi dokuczyć jak własny dentysta.

– ChodŸ na spacer – powiedziała, wstajšc od stolika. – Przepraszam, ale to było silniejsze ode mnie. Przestań się wreszcie boczyć. Naprawdę nie wiesz, za kogo cię mam? Mam cię za najwspanialszego faceta na Ziemi. No uœmiechnij się wreszcie! Kocham cię! – Nogi się pode mnš ugięły. Powiedziała KOCHAM. Nic nie rozumiałem. Jeszcze przed chwilš naœmiewała się ze mnie, a teraz mówi, że mnie kocha.

– Dlaczego? Za co? Czemu? – pytałem zdezorientowany.

– Dlaczego? Bo jesteœ tego wart! Za co? Za to, jaki jesteœ! Czemu? Bo nie potrafię inaczej. Czy teraz już wszystko jasne?

– Nic a nic. Jeszcze mi ciemniej.

 – Pocałuj mnie wreszcie, zamiast zadawać pytania!

– Cóż miałem zrobić, skoro i tak moja głowa była pusta jak alejka, którš szliœmy? Nieraz się już całowaliœmy, ale tym razem to była namiętnoœć i pragnienie, miłoœć i pożšdanie... Pocałunkiem wyssała ze mnie całš złoœć i żal.

– UsišdŸmy – zaproponowałem. Nogi miałem jak z waty. Serce biło mi jak u maratończyka, a w głowie hulał halny.

 – Co z tobš? – zainteresowała się moim stanem.

– Proszę o czas dla drużyny... – wybełkotałem.

– Dobrze się czujesz?

–  Nigdy nie czułem się lepiej. – Wracałem do formy. – Teraz powiedz, co cię tak rozœmieszyło. Proszę, zrób to tak, abym po pierwsze zrozumiał, a po drugie znów nie wyszedł na idiotę.

 – Postaram się. Po pierwsze, dziœ była nasza pierwsza wspólna noc i co ty zrobiłeœ? Nic. Tylko mnie przytuliłeœ. Nawet nie próbowałeœ się do mnie dobierać – powiedziała spokojnie. Odebrałem to jako wymówkę.

– Myœlałem, że jesteœ zmęczona. Mówiłaœ, że marzysz tylko o tuleniu się – zaczšłem się tłumaczyć wœród nawracajšcego żalu i złoœci. – A teraz masz pretensje. Znów czuję się jak kretyn. Mogłaœ powiedzieć, że masz chęć na petting, netting, albo żebym... – Zakryła mi dłoniš usta i na szczęœcie nie zdšżyłem dokończyć zdania.

– Nocš dostałam najpiękniejszy prezent, jaki kobieta może otrzymać od mężczyzny – zaczęła szeptem. – Swoim zachowaniem pokazałeœ, że naprawdę mnie kochasz. Czułam twoje podniecenie, a jednak nie wykonałeœ najmniejszego gestu, któryby w jakikolwiek sposób wišzał się z seksem. Myœlałeœ, że jestem œpišca, zmęczona i pragnę tylko przytulenia. Moja potrzeba odpoczynku była dla ciebie ważniejsza od twojego pożšdania. Leżeliœmy tak przytuleni do siebie. Zasnšłeœ. Uœwiadomiłeœ mi, że jestem dla ciebie przede wszystkim człowiekiem. Ty kochasz mnie bardziej, niż pragniesz. Nie mniej od ciebie tęskniłam w nocy do pieszczot i pocałunków, ale w żaden inny sposób nie dowiedziałabym się, jak bardzo jestem dla ciebie ważna. Takiego poczucia wartoœci nie dałyby mi nawet najwymyœlniejsze pieszczoty. Dzisiejszej nocy uœwiadomiłam sobie, że cię kocham i zrozumiałam, jak bardzo cię... – Usiadła mi na kolanach i całowała tak namiętnie, jakby się ze mnš kochała... Nagle wróciła do przerwanego monologu.

– W kawiarni nie œmiałam się z ciebie, lecz ze swojej wyobraŸni. Powiedziałeœ, że nasi gospodarze sš nierozsšdni, przyjmujšc pod swój dach nieznanych im ludzi, bo mógłbyœ zgwałcić. Przedstawiłam sobie takš sytuację: napadasz obcš kobietę w lesie i .... i ona mówi do ciebie: czy ty wiesz, wstrętny gwałcicielu, jak się będziesz Ÿle czuł i jak straszne będziesz miał wyrzuty sumienia? Albo: pogniewam się na ciebie œmiertelnie, jeœli to zrobisz. Lub: jak chcesz, to gwałć, ale ja mam rzeżšczkę... A tobie przechodzi zapał do gwałtu. Zaczynasz przepraszać ... Co? Wyobraziłeœ to sobie? Mam rację? A zresztš nasi właœciciele nie sš idiotami. Oni nas dobrze poznali dziœ rano. Wczoraj ujšłeœ Marię tym, jak się mnš zajšłeœ. Bez pytania zrobiłeœ nam herbatę i poczęstowałeœ ostatnimi pokruszonymi herbatnikami. Na dodatek twoje pytanie: „kim jest ten starszy facet?” było tak uroczo naiwne, jakbyœ nie dostrzegł na palcu Marii diamentowej obršczki, takiej samej jak u jej męża. Dziœ podczas œniadania zdałeœ celujšco egzamin i test na osobowoœć. Wykazałeœ się znajomoœciš fizyki i elektrotechniki. Rozwišzałeœ prawidłowo chyba z pięć zadań logicznych. A gdy się okazało, że czytałeœ Pod kołami Hessego, to nawet dziadka powaliłeœ na kolana. Marię kupiłeœ już wczeœniej, cytujšc fragment z Poskromienia złoœnicy. Czego majš się jeszcze obawiać, skoro podałeœ im nie tylko nazwę swojej szkoły, ale i nazwisko  wychowawczyni?

– Oni mnie egzaminowali? – Szczęka mi opadła ze zdumienia. – A ja, kretyn, poczułem do nich sympatię...

– Oni nas, a my ich. My też wiemy o nich dużo.

– Nic o nich nie wiemy.

– Jak to nic? Wiemy to, co dla nas najważniejsze! Sš sympatycznymi ludŸmi, sš serdeczni, kulturalni, kochajš się... Wiemy, że chcemy u nich mieszkać. Czy to mało? Gdyby on bił swojš żonę albo ona wyzywała go od staruchów, lub gdyby nam powiedzieli, że z litoœci nad żebrakami możemy przenocować, to zostałbyœ?

– Nie, nawet gdyby nam mieli dopłacić, to nie nocowalibyœmy już u nich – odpowiedziałem szczerze.

 –  I jak się teraz czujesz?

– Jak idiota! Ja tego wszystkiego nie widziałem.

– Widziałeœ tak samo jak ja, tylko z innej perspektywy. Gdybyœ mógł cofnšć czas i teraz usišœć do œniadania, zachowałbyœ się inaczej?

– Tak. Chyba nie. Raczej nie. Nie. Nie wiem... – nie mogłem się zdecydować.

– A gdybyœ w nocy się domyœlił, jak bardzo pragnę twoich pocałunków i pieszczot, to zachowałbyœ się inaczej?

– Nie! Po tym, co mi powiedziałaœ, to nie. Chcę, żebyœ wiedziała, jak bardzo cię kocham.

– Już to wiem. Teraz chcę, żeby łšczyły nas pieszczoty, dopóki nie będziemy obydwoje gotowi na rozpoczęcie współżycia. Poczekasz jeszcze kilka dni?

– Oczywiœcie, ale dziœ w nocy nie muszę już leżeć jak kłoda? Mogę dotknšć twoje...

– Nie! – przerwała mi zdecydowanie.

– Dlaczego? – spytałem rozczarowany.

– Bo nie mam zamiaru czekać do nocy. Teraz pragnę twoich pieszczot. Dosyć tych spacerów na dziœ. Chcę leżeć z tobš w łóżku. Naga...

Koło ich stolika przechodziła właœnie uœmiechnięta pielęgniarka z tacš. Zatrzymała się na chwilę.

– Przepraszam, czy nie widział pan skrzata na hulajnodze? – zapytała, œmiejšc się.

– Nie, ale siedem krasnoludków toczšcych małe białe talarki z napisem „Aspiryna” pytało o gabinet Królewny Œnieżki i małpki Fiki Miki. Powiedziałem im, żeby szukali na pištym piętrze, koło gabinetu Kota w butach – odpowiedział sanitariuszce ze œmiertelnš powagš.

– Dzięki panu miałam bardzo miły dzień. Chwilę po spotkaniu z panem znalazłam chłopca i opowiedziałam mu o Czerwonym Kapturku z gipsem. Pozwolił sobie zdjšć opatrunek i nawet nie płakał. Życzę wam, aby i dla was ten dzień był szczęœliwy. – Pokazała w uœmiechu cały garnitur zębów i oddaliła się.

– Tato, co się tu dzieje? – spytała zdezorientowana córka. – A może ja o czymœ nie wiem? Czym ty zaczarowałeœ pielęgniarkę?

            – Nic nadzwyczajnego, po prostu w bajkach rozpoczęła się przerwa semestralna i wiele postaci wyszło z ukrycia. Nadeszła pora... – zawiesił głos, jakby chciał powiedzieć coœ nadzwyczajnego. – …abyœmy wrócili do poczekalni.

– I znów mi nie opowiedziałeœ... – stwierdziła z udawanym żalem.

– Ale w końcu opowiem. Czy naprawdę chcesz, żebym spłycił tak ważne chwile i przedstawił ci je jako anegdoty? Bez towarzyszšcej im oprawy? Bez tamtej atmosfery? Bez niecierpliwoœci czekania?

– Znów masz rację. Chcę w pełnej wersji. Chyba staję się wstrzemięŸliwa, jak ty wtedy...


 

Duch

 

Wrócili do poczekalni. Nad drzwiami sali operacyjnej wcišż œwiecił się napis „Nie wchodzić”. Usiedli. Ich czekanie stało się teraz czekaniem pełnym nadziei, czekaniem na coœ dobrego, co się miało wydarzyć.

– W drodze powrotnej zrobiliœmy zakupy – wrócił do przerwanej opowieœci. – Nic nadzwyczajnego, chleb, miód, masło, kompot ananasowy, arbuz, œmietana, cukier, œwieczki. Opowiadam ci najsmaczniejsze œwiństwa mojego życia… Ale dla ciebie miód to miód, a dla mnie miód to wspomnienie erotycznej psoty.

Ciekawi siebie bawiliœmy się swoimi ciałami, nawzajem poznajšc je i nasze reakcje. Przez trzy dni prawie nie wychodziliœmy z łóżka. Przetrenowaliœmy wszystkie rodzaje pieszczot, z wyjštkiem pełnego współżycia.

– I uważasz, że to było zdrowe?

– Nie wiem, córeczko. Wtedy często się zastanawiałem, czy nie robimy czegoœ na opak, zamiast tak normalnie, jak większoœć ludzi. Nieraz rozmawiałem potem z  kolegami w pracy, widziałem, że oczy robiły im się jak srebrne półdolarówki.  Żadnemu z nich nigdy nie przyszłoby do głowy, że ananas może spełniać rolę centymetra do pomiaru długoœci, operujšc mało znanš jednostkš: plaster. Żartowali sobie z moich opowieœci, a jednoczeœnie zazdroœcili mi jak cholera. A przecież nawet im nie wspomniałem o niezwykłych harcach, miodzie i arbuzie... Dziœ patrzę na to zupełnie inaczej. Uważam, że wszystko, co sprawia dwojgu ludziom przyjemnoœć i radoœć, jest moralne. Najważniejsze to nie robić sobie krzywdy w życiu. Jeżeli żyrandol jest dobrze zamocowany, to czemu nie? – zażartował. – Nasza decyzja, aby jeszcze poczekać, sprawiła, że dzięki pieszczotom staliœmy się œwiadomi naszych ciał i reakcji. Tak jak teraz jestem œwiadom, że mamę zaraz przewiozš dwa piętra wyżej.

– Tato, czy ty na pewno nie jesteœ jasnowidzem?

– Nie, kochanie. „Nie wchodzić” właœnie zgasło, a to oznacza, że operacja się skończyła.

Wstali jak na komendę, i to dokładnie w chwili, kiedy drzwi bloku operacyjnego się otworzyły. Pielęgniarz wysunšł z nich łóżko na kółkach. „Jak wózek w supermarkecie” – pomyœlał, patrzšc na kroplówkę zawieszonš wysoko jak choršgiewka z nazwš sklepu.

W windzie towarowej było wystarczajšco dużo miejsca obok łóżka. Położył rękę na dłoni wystajšcej spod koca. Zacisnęła delikatnie palce, jak kiedyœ w karetce, w drodze do szpitala...

Przed salš intensywnej terapii pielęgniarz poprosił, aby poczekali. Powiedział, że ich zawoła po podłšczeniu cewnika.

– Po trzech dniach w łóżku to...

– …mama poczuje się lepiej – dokończyła zdanie.

– Na pewno. – Rozeœmiał się. – Myœmy też się poczuli lepiej. Nawet poszliœmy zwiedzać pobliskie atrakcje turystyczne.

Jednš z nich była kaplica zbudowana z ludzkich koœci. Zrobiła na nas wrażenie nie liczbš czaszek, lecz namacalnš œwiadomoœciš przemijania zmuszajšcš do zachowania ciszy. Jednak po wyjœciu stamtšd nie myœlało się już o œmierci, ale o życiu toczšcym się TERAZ.

 

– Dziwnie się czuję z myœlš, że zostanš po nas tylko koœci – odezwałem się po dłuższej chwili milczenia.

– No i duchy... – dodała twoja mama.

– Ale one ulecš.... – odpowiedziałem.

– Wywoływałeœ kiedyœ duchy? – spytała.

– Nie, a ty?

– Wiele razy. Chcesz, zrobimy to dzisiaj.

Kupiliœmy papier, flamaster i œwiece. O zmroku zaczęły się przygotowania. Twoja mama wypisała półkoliœcie na brystolu cały alfabet i cyfry od zera do dziewięciu. Porcelanowy talerzyk osmoliła od spodu płomieniem œwieczki, a potem palcem starła częœć sadzy tak, aby osmolenie miało kształt grota strzałki. Ta strzałka była kursorem wskazujšcym litery.

Opuszki palców należało położyć na talerzyku delikatnie, nie dociskajšc go, bo duchy nie sš kulturystami. Nasze dłonie miały się ze sobš stykać, a łokcie nie mogły się opierać o stół. Po kwadransie nawoływania: „Duchu, duchu przyjdŸ, a jak przyjdziesz, to się porusz”, zdrętwiały mi ręce. Zabawa, w której nic się nie dzieje, przestawała mi się podobać. Zaczšłem sobie pokpiwać, że duchy jeszcze œpiš, albo że w stole jest gwóŸdŸ i duch się skupia na żelazie, zamiast na talerzyku.

– Łowiłeœ kiedyœ ryby? – spytała twoja mama, robišc przerwę, abym mógł się odprężyć.

– Oczywiœcie, uwielbiałem to. – I opowiedziałem historię taaakiego szczupaka.

– Zawsze coœ złapałeœ?

 – No, nie zawsze...

– Z duchami jest jak z rybami, nigdy nic nie wiadomo. Spróbujmy jeszcze raz – zaproponowała.

– Duchu, duchu przyjdŸ, a jak przyjdziesz, to się porusz... – szeptaliœmy razem. Patrzyłem na talerzyk jak na spławik. Wytężałem wzrok, jakbym łapał płotki i czekał na najmniejsze drgnięcie wędki. Przez następny kwadrans nic się nie stało, tylko ręce nam zdrętwiały.

–  Ty to chyba wierzysz w duchy – powiedziałem, rozcierajšc obolałe nadgarstki.

– A ty to nie?

– Jak na razie to nie…

– To za chwilę uwierzysz – obiecała.

Przy trzecim podejœciu talerzyk doœć szybko zareagował na nasze wołanie: „Duchu, duchu przyjdŸ, a jak przyjdziesz, to się porusz”. Poruszył się, ale na nasze pytania udzielał tak niezrozumiałych odpowiedzi, że twoja mama szybko podziękowała mu za współpracę. Coœ się zaczęło wreszcie dziać!

– Duchu Platona, przyjdŸ, a jak przyjdziesz, to się porusz... – gardłowo zawołała twoja mama.

O, ten był chętny do rozmowy. Udzielał logicznych odpowiedzi, ale ja dalej nie wierzyłem, że to on porusza talerzykiem. Jako następnego, postanowiliœmy wezwać kogoœ nieznanego.

– Duchu nieznanego mędrca, przyjdŸ, a jak przyjdziesz, to się porusz...

Talerzyk zaczšł się poruszać. Zażšdałem dowodu istnienia ducha.

D O B R Z E – pokazał talerzyk.

– Zrób coœ prostego na poczštek, na przykład zgaœ œwieczkę – zaproponowałem.

N I E

– Czemu nie chcesz nawet zgasić œwieczki?

B O T O Z A L A T W E

– Jak chcesz nas przekonać o swoim istnieniu?

P R Z Y J D E D O W A S

– Super! Kiedy? – Strach mnie obleciał, ale trzymałem fason.

Z A 5 M I N

– OK, niech będzie, poczekamy – zgodziliœmy się łaskawie, zerkajšc na budzik stojšcy na półce. Była dwudziesta trzecia czterdzieœci... – Czekamy pięć minut, ręce nam mdlejš, talerzyka nie można puœcić, łokci nie wolno oprzeć, a tu nic.

– Duchu, co z tobš? Miałeœ przyjœć.

Z A 3 M I N

– Obiecywałeœ za pięć minut...

T O B Y L Y 2 M I N

– Czemu twierdzisz, że dwie minuty? Mamy zegar przed sobš i cały czas patrzymy.

M O J C Z A S P L Y N I E I N A C Z E J – przeczytaliœmy w odpowiedzi. Ciarki nas przeszły,  dostaliœmy gęsiej skórki. No dobra, czekamy dalej. Patrzymy na budzik, ale im bliżej dwunastej, tym mniej mam chęci na żarty. – Zniżył głos i mówił coraz wolniej: – Mija północ. Zerkam na drzwi i widzę, że zapomnieliœmy ich zamknšć. Każdy może wejœć, nawet duch. Pomyœlałem, że umarłbym ze strachu, gdyby teraz ktoœ wszedł...

I w tym momencie... Rozlega się pukanie... Drzwi otwierajš się... i… ukazuje się w nich głowa...

 

Drzwi od sali chorych otworzyły się. Sanitariusz wystawił głowę na korytarz i powiedział:

– Możecie wejœć, ale tylko na chwilę. Pacjentka jest bardzo zmęczona.

Wstał natychmiast, ale córka nadal siedziała na krzeœle.

– No chodŸ, co z tobš.

– Już idę. Przez ciebie, zwariowany tatusiu, o mało mi serce nie wyskoczyło, gdy pielęgniarz uchylił drzwi.

Weszli do sali. Mama leżała przy oknie, podłšczona do kroplówek, tlenu, aparatury kontrolnej, nawet pod łóżkiem zwisały rurki i woreczki, jakby jej ciało było tylko drobnym elementem jakiejœ ogromnej maszynerii.

– Czeœć! Wyglšdasz z tš sieciš przewodów jak pajšk, który złapał ofiarę – powiedział na powitanie.

Chora uœmiechnęła się krzywo.

– O, nawet humor ci dopisuje. Myœlałem, że z tobš kiepsko i dlatego jestem bez kwiatów, ale widzę cię kwitnšcš. Nic tu po mnie. Poproszę, żeby Ida jutro przyniosła ci ode mnie jakieœ zielsko. Co wolisz, kaktusy czy paprocie? Zostawię was same. Za długo dzisiaj nie plotkujcie. Do zobaczenia.

Pomachał dłoniš i wyszedł na korytarz. Usiadł na krzeœle, naprzeciwko kopii Trwałoœć pamięci Salvadore`a Dali. Wpatrujšc się w sflaczały zegar na obrazie, przypomniał sobie inny szpital obwieszony reprodukcjami surrealistów.

– Mama ma dostać œrodek nasenny. PosiedŸmy jeszcze chwilę. Jeszcze raz chcę na niš popatrzeć, jak zaœnie – rzekła Ida, siadajšc na krzeœle obok niego.

– Dobrze – zgodził się jak pielgrzym, któremu się nie spieszy.

– Tato, o mało nie dostałam zawału. Przez ułamek sekundy myœlałam, że zobaczę ducha wychodzšcego z sali. Powiedz, proszę, w jaki sposób udało ci się zsynchronizować twoje opowiadanie z otwarciem drzwi?

– Zapewne był to przypadek...

– Nie wierzę w przypadki w twoich opowiadaniach. Skšd wiedziałeœ, kiedy pielęgniarz otworzy drzwi?

– Najpierw dostrzegłem jego aurę, przeniknęła przez drzwi… – wyszeptał tonem nawiedzonego psychopaty.

– Tato, jeœli nie chcesz, to nie mów, ale nie rób ze mnie idiotki... – Obraziła się.

– No dobrze, powiem ci, ale przestań się już złoœcić. Obserwowałem smugę œwiatła pod drzwiami. Zanim sanitariusz podszedł do drzwi, dostrzegłem cień poœrodku smugi...


 

Kaseta

 

– Ale ty jesteœ sprytny – stwierdziła z zachwytem dziecka przyglšdajšcego się prostej sztuczce jarmarcznego iluzjonisty. – Czy twoje opowiadanie też jest nacišgane?

– Nie. Nie wiem, kto wtedy zsynchronizował otwarcie drzwi z  wywoływaniem duchów, ale efekt był piorunujšcy.

– Co wy? Duchy wywołujecie po nocy, zamiast się kochać? – zapytała głowa właœciciela, wciœnięta w uchylone drzwi. – Skoro nie œpicie, to może ze mnš pogadacie. Maria poszła spać i nie mam się z kim napić. Można do was?

– Zapraszamy! – radoœnie zawołała twoja mama, jakby spodziewała się tego goœcia.

Stałem jak wryty.

– Flaszeczkę mam, zagrycha jest, jeno do lustra nie nawykłem pić. No co tak stoisz, jakbyœ ducha zobaczył? Daj jakieœ szkło, bo talerz widzę. – Wszedł do œrodka i podał mi blachę z sernikiem. Postawił na stole litrowš butelkę whisky i usiadł na wolnym krzeœle. Poszedłem do kuchni, pokroiłem sernik na kawałki w kształcie rombów szerokich na dwa palce i ułożyłem je na talerzu. Za drugim razem, idšc po lód i szklaneczki, potknšłem się o plecak. Schyliłem się, wyjšłem dyktafon i kładšc go na półce, włšczyłem nagrywanie.

– W wasze ręce, smarkacze! Obyœcie czasami wyszli z chałupy i popatrzyli z gór na doliny, a nie tylko powałę oglšdali. – Wychylił do dna, a ja za nim, bo bardzo potrzebowałem lekarstwa na serce, które z wrażenia o mało mi nie wyskoczyło z piersi.

– Często się wam trafiajš tacy niespodziewani wędrowcy? – spytała mama.

– W tym roku to już chyba ze sto osób pytało, czy nie mamy czegoœ do wynajęcia. Ale jakoœ nikt nie przypadł nam do gustu. Trzymam ten pokój dla córki, żeby nie czuła się skrępowania, kiedy do nas przyjedzie. Nie wynajmujemy go obcym.

– To czemu zdecydował się pan nam go udostępnić?

            – Jak tylko cię zobaczyłem, œliczna panienko... Chyba mogę się tak do ciebie zwracać, bo wnioskuję, że wy jeszcze przysięgi sobie nie składaliœcie. Gdy popatrzyłem na ciebie, to pomyœlałem, że wyglšdasz, œliczna panienko, jak Matka Boska szukajšca noclegu. Postanowiłem uratować chrzeœcijaństwo. Kolejna religia wcale nie musiałaby być lepsza. Dlatego powiedziałem Marii, żeby was zatrzymała na jednš noc. Ona już wczeœniej swoim kobiecym instynktem przeczuła goœci. To jest jej dom. Wszystko, co miałem, jeszcze za życia przepisałem na Marię. Nic nie posiadam na stare lata, ale teraz mam wszystko, czego całe życie nie miałem.

–Wypijmy zdrowie Marii – odezwałem się wreszcie.

– Mało mówisz, gówniarzu, ale jak się odezwiesz, to coœ mšdrego z ciebie wychodzi. Zdrowie Marii! – powtórzył toast i znów wychyliliœmy do dna.

– Czemu zmieniliœcie zdanie i pozwoliliœcie nam zostać dłużej? – spytałem.

– Maria chciała. Œliczna panienka jej się spodobała, bo zapytała o krzak róży zasadzony pod latarniš i ani słowem nie wspomniała w czasie rozmowy o cenie pokoju. Nawet nie próbowała się tego dowiedzieć. Maria zaprosiła was na œniadanie, aby was lepiej poznać. I co zobaczyła? Dwójkę gołodupców o czystych sercach. Ona zna się na ludziach, bo mocno dostała po tyłku i więcej jš życie nauczyło przez dwadzieœcia pięć lat niż mnie przez pół wieku.

– A kim Maria jest z zawodu? – zainteresowałem się.

– Gospodyniš domowš, wœcibski gówniarzu! – odpowiedział ze złoœciš.

– Nie musi się pan tak unosić. Jeżeli pan nie chce, to niech pan nie mówi. Ona tak pięknie opowiadała o Szekspirze... Pomyœlałem, że pewnie jest profesorem anglistyki albo poetkš. Przecież to żaden wstyd być poetš – próbowałem załagodzić sytuację, nie pojmujšc jego irytacji.

– Jak jeszcze raz stwierdzę, gówniarzu, że chcesz obrazić Marię, to bez ostrzeżenia dam ci w pysk – powiedział zaczepnie, jakby chciał wszczšć pijackš bójkę. – Wypijmy jej zdrowie. Najwspanialszego anioła, jakiego spotkałem w życiu. Pijesz smarkaczu? – Wypiliœmy we dwójkę. Twoja mama nie tknęła kieliszka, patrzšc na gospodarza jak kobra szykujšca się do ataku.

– A ty, œliczna panienko, nie wypijesz zdrowia Marii?

– Nie! Nie będę z tobš piła, bo przyszedłeœ tu, żeby się z nas naigrawać, a nie rozmawiać z nami. – Twoja mama rozmawiała z nim jak z równym sobie, zwracała się do niego na „ty”, mimo że mógłby być jej dziadkiem, nie tylko ojcem. – Masz prawo nas stšd w każdej chwili wyrzucić, ale nie masz prawa obrażać mojego chłopaka, nazywać go gówniarzem i podejrzewać, że chciał urazić Marię. On traktuje twojš żonę jak poetkę. Zachwyca się jej wiedzš, jakby była uczennicš Szekspira. On nie ma zielonego pojęcia, że Maria była kiedyœ prostytutkš. A nawet gdy się o tym dowie, to nadal będzie jš podziwiał, bo on patrzy sercem. Jasne?

Te słowa sparaliżowały go bardziej, niż mnie wystraszyło pojawienie się ducha.

– Życzysz sobie, abyœmy się teraz wynieœli? Zrobimy to natychmiast. W trzy minuty znikniemy z twojego życia. Czy rzeczywiœcie tego chcesz? Po to tu przyszedłeœ? Zastanów się dobrze, zanim odpowiesz! – mówiła twoja mama.

Serce waliło mi, jakbym stał przed całš drużynš duchów. Oczami wyobraŸni widziałem, jak pakujemy się w poœpiechu i wynosimy z tego domu.

Siedział zupełnie zdezorientowany, pocierajšc dłoniš czoło. Złota Doxa na nadgarstku błyszczała w blasku œwiec, jakby nie była zegarkiem, lecz trzecim okiem upiora, umieszczonym na czole. Nalał sobie podwójnš porcję alkoholu i wychylił do dna.

– Przepraszam cię, młody człowieku, za ten epitet. Przepraszam ciebie, œliczna panienko, że twojego mężczyznę nazwałem gówniarzem. Przepraszam was oboje, że przyszedłem do was, żeby zabawić się waszym kosztem. Przepraszam, że was nie doceniłem. Przepraszam Marię, że zwštpiłem w jej intuicję. Czy teraz, œliczna panienko, przyjmiesz moje przeprosiny?

– Tak, teraz tak. Teraz jesteœ szczery i prawdziwy. Prosimy cię serdecznie, zostań z nami i opowiedz nam o sobie i o Marii, a my z radoœciš zostaniemy jeszcze kilka dni pod waszym dachem. Wypijmy zdrowie Marii, najwspanialszej kobiety, jakš znamy.

Wypiliœmy do dna, zagryzajšc ciastem. Sernik okazał się ósmym cudem œwiata. Tak wspaniałego nigdy nie jadłem. Miał idealny smak i zapach i rozpływał się w ustach, jakby zrobiono go z mgiełki, a nie z sera.

– Jak się domyœliłaœ, œliczna panienko, że Maria była prostytutkš? Powiedz, proszę... – pytał zaintrygowany.

– Też byłam w domu dziecka i też byłam gotowa zrobić wszystko... Rozumiesz, co znaczy „zrobić wszystko”, aby mieć własny krzak róży? Wystarczy wyjaœnień? Mam kochajšcego chłopaka. Niepotrzebny mi dziœ krzak. Rozumiesz? A po drugie, to ty zareagowałeœ nerwowo na pytanie o zawód Marii i w ten sposób potwierdziłeœ moje przypuszczenia. A teraz, gdy już wszystko sobie wyjaœniliœmy, opowiedz nam tę historię, której nikomu jeszcze nie opowiadałeœ.

Nasz duch wcišż siedział jak sparaliżowany i nie wiedział, co poczšć.

– Rozumiem – odpowiedział jak zahipnotyzowany. – Obchodziłem wtedy pięćdziesište urodziny... – rozpoczšł. – Miałem szmal, miałem pozycję społecznš, miałem dom nad morzem, miałem jacht, miałem sportowy samochód, ale nie miałem miłoœci. Przyzwyczaiłem się do samotnego życia i myœlałem, że już tak zostanie do końca. Ta, którš kochałem nad życie, odeszła wiele lat wczeœniej i do dziœ nie wiem, czemu tak postšpiła. Ona też chyba tego nie wie. Pracowałem, żeby zapomnieć i przygotować swojej córce start w życie. Miałem fascynujšcš, ale bardzo niebezpiecznš robotę, która wišzała się z nieustannym napięciem. Koledzy bez mrugnięcia okiem byli gotowi oddać za mnie życie, a ja za nich. Nigdy nie brakowało forsy, alkoholu i dziewczyn. Nie dopuszczaliœmy do siebie myœli, że życie można zakończyć inaczej niż podczas akcji lub z prostytutkš w łóżku. Po badaniach okresowych okazało się, że żyłem zbyt intensywnie i serce nie wytrzymało... Dostałem rentę inwalidzkš. Nie widziałem już sensu w życiu. Nie planowałem przyszłoœci.

W urodziny poszedłem do burdelu. Stanęło przede mnš chyba z siedem prostytutek. Nie wiedziałem, którš wybrać. Jedna z nich się uœmiechnęła. Wybrałem jš.

– Jesteœ tu pierwszy raz? – spytała, gdy wszedłem do jej pokoju. Przytaknšłem.

– Pewnie masz urodziny – domyœliła się.

– Tak, pięćdziesište – wyznałem.

– Chcę ci dać prezent, którego nigdy nie zapomnisz. – Zauważyła moje skrępowanie. – WejdŸ jeszcze raz. Ale zanim znów wejdziesz, zostaw za drzwiami swoje smutki.

– Zrobiłem tak, jak sobie życzyła. Wyszedłem i wszedłem jeszcze raz. Pocałowała mnie w usta, mówišc: „Pomyœl o najpiękniejszym momencie w swoim życiu i kochaj się ze mnš tak, jakbym ja była tamtš kobietš...”. Wypijmy jej zdrowie! – Zgodnie wychyliliœmy kieliszki i jak na komendę wszyscy troje sięgnęliœmy po sernik.

– Codziennie wracałem do tego burdelu i płaciłem za całš noc. Zabierałem Carmen, bo taki miała pseudonim, do teatru, na spacer albo na dancing. PóŸno w nocy odwoziłem jš pod dom. Nie tknšłem jej ponad dwa miesišce. Nie zastanawiałem się, co będzie dalej. Po prostu chciałem spotkać jš następnego dnia. Tak mijał dzień za dniem. Moje uczucie narastało, już nie potrafiłem tego przed niš ukryć...

Nie współżyliœmy ze sobš aż do dnia, gdy ona poprosiła mnie o rękę. To ona namówiła mnie na œlub. Ona chciała być ze mnš. Nie przeszkadzało mi, że była prostytutkš. To było bez znaczenia, bo przestałem oceniać wartoœć kobiet na podstawie ich podejœcia do seksu. Maria jest ode mnie dwadzieœcia lat młodsza. Nie mogłem uwierzyć, że ktoœ może mnie pokochać, bo sam już nie kochałem siebie.

Oboje wiemy, że ja umrę pierwszy, i to niedługo. Nie chciałem, żeby cierpiała po mojej œmierci. Nie chciałem jej marnować życia. Bardzo długo nie godziłem się na to małżeństwo. Lekarze nie obiecywali mi długiej staroœci. W końcu Maria wmówiła mi, że dla niej więcej jest warte kilka lat ze mnš i bycie wdowš niż samotne życie. Uwierzyłem jej. Teraz codziennie myœlę o tym, co stanie się z Mariš, gdy ja odejdę. Jak sobie ułoży życie? Zza grobu nie będę już miał wpływu na jej los. Nawet nie zdołam jej pocieszyć.

Sprzedałem dom nad morzem.

Przyjechaliœmy tu, gdzie nikt nas nie zna.

Dzięki niej dowiedziałem się, co to jest miłoœć.

Polubiłem siebie.

Maria często mi mówiła, że kiedy się idzie na grzyby z przekonaniem, że nie umie się ich zbierać, albo kiedy uczy się angielskiego, nie wierzšc we własne zdolnoœci do języków, to wraca się z pustym koszykiem i pustš głowš.

Marii zawdzięczam moje najpełniejsze lata. Kiedyœ nie dostrzegałem cudów, a dziœ spotykam je co krok.

Marii zawdzięczam cud cieszenia się każdš chwilš otrzymanš w prezencie od życia, każdš radoœciš, a nawet każdym smutkiem. Można przejœć przez życie i nie zauważyć ani jednego cudu, jeœli się nie wierzy, że wyrastajš one jak grzyby po deszczu...

– Albo pachnš jak ten sernik... – dodałem rezolutnie i natychmiast ugryzłem się w język.

– A ty, œliczna panienko, nie bój się miłoœci pod żadnš postaciš i w żadnej formie. Ona jest największym cudem poœród najcudaczniejszych cudeniek. Wypijmy za wzrok pozwalajšcy dostrzec cuda i cudeńka.

Wychyliliœmy kolejkę. W tym momencie sernik też skojarzył mi się z cudem. To był cud, a nie sernik!

– W miesišc po zakupieniu tego domu Maria opowiedziała mi o krzaku róży, który rósł pod oknem sierocińca. Kiedy zasnęła, pojechałem tam i wykopałem go. Wróciłem przed œwitem i zasadziłem go pod latarniš. Dostrzegłem cud, widzšc łzy w jej oczach. Dwa dni prawie nie odchodziła od okna. Krzak przyjšł się i rozrósł, jak wymarzony w dzieciństwie symbol szczęœcia. Kilka dni póŸniej wysłałem na konto sierocińca przekaz pieniężny z dopiskiem: „Przeniosłam się do tej, która o mnie marzyła – Róża”. Za te pienišdze mogli sobie kupić tuzin takich krzaków.

Usłyszałem pisk dyktafonu. Kaseta się skończyła. Wstałem. Podszedłem do półki, przełożyłem kasetę na drugš stronę, a dla niepoznaki wróciłem z kolejnš œwieczkš.

– Mówiłeœ, że trzymasz ten pokój dla córki. Kiedy tu była ostatnio? – zainteresowała się twoja mama.

– Skšd ty wiesz, œliczna panienko, o co zapytać? Powinnaœ zostać oficerem œledczym albo psychoterapeutkš... Moja córka jest kilka lat od ciebie starsza. I bardzo wykształcona. Pisze doktorat z filozofii. Jest wspaniałš kobietš. Kiedy idzie po ulicy, to nigdy nie idzie sama. Trzy minuty przed niš idzie jej biust, a towarzyszy mu tłum potykajšcych się facetów i pisk opon zderzajšcych się samochodów. Przez wiele lat byliœmy z córkš jak rodzeństwo, albo nawet jak bliŸniaki. Wszystko mi o sobie opowiadała. Nie mieliœmy przed sobš tajemnic. Wszędzie chodziliœmy razem, nawet na dyskoteki. W końcu poznała chłopaka i zakochała się, ale dalej byliœmy razem. Kochała swojego chłopaka i mnie. Każdego inaczej.

Przestałem istnieć dla mojej córki, kiedy zakochałem się w Marii. Nigdy tu nie była. Maria co tydzień sprzšta ten pokój, mimo że tak samo jak ja wie, że nigdy jej nie zobaczymy. Ona nie potrafiła się pogodzić z moim wyborem i moim prawem do kochania innej kobiety. Poczštkowo bardzo mnie to bolało. Potrzebowałem lat, żeby zaakceptować jej prawo do własnych emocji, własnego widzenia œwiata i własnych przekonań.

Dzieci sš tylko epizodem w życiu człowieka. Po to im dajemy życie, żeby kiedyœ żyły swoim życiem. Bo one nie sš przedłużeniem naszego istnienia czy powodem do dumy tylko dlatego, że niechcšcy spartaczyliœmy własne życie. Kochać to znaczy także pozwolić odejœć. Miłoœć nie jest dożywotnim prawem dzierżawy i być może dlatego jest tak cenna.

Ty, młody człowieku, zapewne kochasz swojš matkę, a ona ciebie. Ale dorosłoœć to koniecznoœć dokonywania wyborów. Jednym z kilku momentów przemiany chłopaka w mężczyznę jest ten moment, kiedy musi on wybierać między matkš a kobietš, z którš sypia. Tylko opowiadajšc się po stronie dziewczyny, może stać się dojrzały. Matce należny jest szacunek, a żonie miłoœć. Twoje pytanie: „Kim Maria jest z zawodu?” dlatego tak mnie  wkurzyło, bo już wczeœniej słyszałem je od mojej matki. Zadała je, by oœmieszyć Marię.

Wypijmy za mojš matkę. Ona, chcšc z Marii zrobić dziwkę, zmusiła mnie do dokonania wyboru. Dopiero tamtego dnia, kiedy skończyłem pięćdziesišt lat, stałem się mężczyznš...

 

Zajęty sernikiem, nie zastanawiałem się nad sensem toastu.

 

– Zaraz przytulę się do Marii, wdzięczny losowi, że pozwolił mi na takie szczęœcie pod koniec życia. Nie będę mu robił wymówek, że mógł to zrobić wczeœniej. No bo niby jak. Gdy miałem dwadzieœcia lat, Maria ssała jeszcze smoczek. Gdy moja eksżona poszła w sinš dal, Maria dopiero uczyła się pisać „Ala ma kota”. Gdy miałem trzydzieœci pięć lat, prokurator wsadziłby mnie za uwodzenie nieletnich...

Młody człowieku, nie zastanawiaj się ani chwili dłużej. Poproœ œlicznš panienkę o rękę. W tajemnicy ci powiem, ona tego chce! Nie bšdŸ takim dupkiem jak ja i nie czekaj, aż ona sama ci się oœwiadczy. A ty, œliczna panienko, podziwiaj swojego faceta za to, kim jest. Tylko w ten sposób stworzysz z niego mężczyznę. On bardziej od twojej cipki potrzebuje twojego zachwytu. Jeœli nie będziesz go podziwiać, zaczniesz nim pogardzać, a on z najwspanialszego faceta stanie się jednym z milionów dupków depczšcych tę planetę.

Kochajcie i mówcie o tym, nie liczšc na to, że jutro jeszcze raz będziecie mogli to wyznać. Żyjcie dziœ dla siebie, a nie dla wspomnień, zdjęć w albumach czy kartek pocztowych wysyłanych z wysp Hula-Gula.

– Co jeszcze jest konieczne, żeby chłopak dorósł i stał się facetem? – zainteresowała się twoja mama.

– Żydzi mówili, że mężczyzna musi zbudować dom, posadzić drzewo i napisać ksišżkę.

– Co znaczyły te trzy symbole?

– Mšdre zadajesz pytania, œliczna panienko. Pojęłaœ w lot, że to sš tylko symbole. Dom jest symbolem intymnoœci i odpowiedzialnoœci. Aby być mężczyznš, trzeba wzišć całkowitš odpowiedzialnoœć za swój los. Jeœli chłopak będzie utrzymywał swojš rodzinę z pieniędzy tatusia albo z zapomogi socjalnej, to nigdy nie będzie miał szansy stać się mężczyznš. Tylko œwiadomoœć, że jeœli ON nie zarobi, to jego rodzina umrze z głodu, że to ON jest odpowiedzialny za jej los, da mu szansę stania się mężczyznš.

– Czy tak samo było z tobš? Kiedy poczułeœ się odpowiedzialny za Marię?

– Maria, aby się wykupić z „zawodu”, oddała wszystkie zaoszczędzone pienišdze swojemu „opiekunowi”. Została bez grosza, zdajšc się na mnie.

– A co z tš intymnoœciš domu? Czy tu chodzi o seks?

– Intymnoœć to rozgraniczenie œwiata œcianami. Zaczyna istnieć coœ wewnštrz, co jest wyłšcznš własnoœciš rodziny, i coœ cudzego, na zewnštrz. Wszelkie próby tworzenia wspólnot i komun spowodowały jedynie niedorozwój osobowoœci u facetów wierzšcych w takš ideę wspólnoty.

Posadzić drzewo to symbol posiadania potomka i cierpliwoœci. Tak jak potrzeba czasu, aby z sadzonki wyrosło drzewo, tak samo potrzeba czasu, aby z nasienia powstał dojrzały człowiek.

Napisać ksišżkę to znaczy mieć coœ do powiedzenia, mieć pasję nadajšcš życiu cel i sens. Siedzenie przed telewizorem z pilotem w dłoni i przełšczanie kanałów nie jest pasjš, ponieważ nic nie tworzšc, nie daje ani celu, ani nie wnosi sensu do życia. Picie alkoholu też nie jest pasjš. I dlatego proponuję, żebyœmy wypili zdrowie Marii. Niech ma swojš pasję i potrafi cieszyć się życiem, gdy mnie zabraknie.

 

Wypiliœmy. Sięgnšłem po następny kawałek sernika. Tym razem skubałem go, rozkoszujšc się każdš okruszynkš.

 

– Czy zarabianie pieniędzy może być pasjš? – spytałem, zlizujšc z łyżeczki resztki sernika.

– Nie. Gromadzenie pieniędzy dla samego posiadania majštku nigdy nie da szczęœcia.

– A więc należy stać się żebrakiem, żeby być szczęœliwym? – spytałem przekornie.

– Młody człowieku, mówimy o dwóch różnych rzeczach. Jeœli chcesz kupić samolot, to pewnie będziesz musiał nazbierać dużo pieniędzy, ale twoim celem nadal pozostanie samolot. Jeœli natomiast będziesz pracował tylko po to, żeby mieć gruby portfel, a twoim celem stanie się jeszcze zasobniejsze konto w banku, to nigdy się nie dowiesz, co to jest szczęœcie. Nie licz pieniędzy, one nie sš po to, żeby je gromadzić. Zbierane stajš się tylko liczbš na koncie nieposiadajšcš żadnej wartoœci. Pienišdze majš wartoœć tylko wtedy, gdy się je wydaje.

Jedyne, co ma nieprzemijajšcš wartoœć w życiu, to czas. Jeœli dajesz komuœ swój czas, to dajesz mu czšstkę swojego życia, czšstkę siebie. Dowiesz się o tym, kiedy będziesz miał syna. Jeœli nawet dasz mu największš sumę pieniędzy, kupisz jacht i Ferrari, to i tak będziesz dla niego nikim, skoro brakuje ci czasu, żeby łowić z nim ryby, grać w piłkę i rozmawiać.

Jeœli swojej dziewczynie dasz milion dolarów, ale nie znajdziesz czasu na wycieczkę w góry, to nigdy cię nie pokocha.

Jeœli swojej żonie będziesz dawał futra, brylanty i samochody, a nie siebie, to będzie tobš gardzić. Jak wiadomo, miłoœci nie da się kupić. Gdybym dawał Marii pienišdze, by nie musiała pracować jako prostytutka, ale nie spędzał z niš wieczorów, to może i byłaby zadowolona, lecz pogardzałaby mnš.

Kobiety albo kochajš, albo pogardzajš – gdy zaczynajš pogardzać, przestajš kochać.

Dziewczyna staje się kobietš w momencie defloracji, a dojrzewa psychicznie, rodzšc dziecko i karmišc je.

Samcowi natura nie dała ani błony dziewiczej, ani cišży. On ma szansę osišgnšć dojrzałoœć emocjonalnš tylko w zwišzku z kobietš. Nic mu nie pomogš tytuły naukowe, fakultety, ksišżki, szkolenia i seminaria. Jeœli facet nie żył z kobietš, prawdziwš kobietš, pozostanie chłopcem.

– Czy kobieta może pomóc chłopakowi, aby dorósł i stał się mężczyznš?

– Oczywiœcie.

– A co ma robić? – spytała twoja mama.

– Postępować jak z psem.

–  To znaczy jak?

– Dać pełnš michę, bawić się z nim, patrzeć mu w oczy i mówić, jaki on mšdry, gładzić po głowie, cieszyć się na jego widok, nauczyć go chodzić przy nodze, aportować, a najważniejsze: dać mu poczucie, że zawsze potrafi jš obronić. Czasami trzeba go spuœcić ze smyczy, niech sobie pohasa i nacieszy się wolnoœciš. Gdyby „matki Polki” właœnie tak postępowały ze swoimi mężami, zamiast powtarzać jak litanię: „on jest dorosły i sam powinien wiedzieć”, to liczba rozwodów zmalałaby pewnie o dziewięćdziesišt procent. No, kochani, koniec wykładu, zdrowie Marii!

 

Wypiliœmy szczerze jej zdrowie, bo przecież Maria upiekła to niezwykłe zjawisko kulinarne.

 

– Już sobie pohasałem, poczułem wolnoœć i wracam do budy, aby od rana merdać ogonem ze szczęœcia na widok swojej pani. Dziękuję wam serdecznie. Znów się czegoœ nauczyłem.

– Czego? – spytałem zaskoczony.

– Tego, że mój wiek nie upoważnia mnie do traktowania kogokolwiek z góry, bez względu na to, jak ten ktoœ smarkato wyglšda.

– Dziękujemy za przemiły wieczór – odpowiedzieliœmy chórem. – I proszę od nas podziękować Marii za wspaniały sernik – dodałem, wręczajšc mu pustš blaszkę.

Skinšł głowš na pożegnanie i zamknšł drzwi. A ja wyłšczyłem dyktafon.

– Masz nagranš całoœć? – zapytała twoja mama. – Zorientowałam się, że nagrywasz dopiero wtedy, gdy dyktafon zapiszczał.

– Tak, mam całš rozmowę, od chwili kiedy wnieœliœmy kieliszki.

– Chyba będziemy tego słuchać, i to nie raz. Ale nie dziœ. ChodŸ spać.

– Za chwilę, tylko przykryję te dwa kawałki sernika, żeby nie wyschły do rana, i zdmuchnę œwieczkę. No i jak tu nie wierzyć w duchy? – spytałem retorycznie, delikatnie opatulajšc sernik serwetkš.

Na œniadanie zjedliœmy œwieże bułeczki, które przyniosłem ze sklepu, a resztkę sernika wzięliœmy ze sobš w góry.


 

Przeœcieradło

 

– Fascynujšca przygoda, ale wcišż nie opowiedziałeœ mi o waszym „pierwszym razie” – zauważyła córka.

– Właœciwie to wiesz już wszystko. Pozostało mi tylko postawić kropkę nad i. A więc cały następny dzień, aż do zachodu słońca, spędziliœmy w górach. Gdy wracaliœmy, już robiło się ciemno.

Wykšpaliœmy się razem i poszliœmy do łóżka.

Leżeliœmy nago, tulšc się do siebie.

Twoja mama powiedziała „chcę”.

Wstałem.

Wyjšłem z szafy czyste przeœcieradło. Mama też wstała, w przekonaniu, że chcę na tę uroczystš chwilę naszej inicjacji przeœcielić łóżko.

Wzišłem jš za rękę i nadzy wyszliœmy z domku. Była goršca bezksiężycowa noc. Niebo iskrzyło się gwiazdami jak brylantami. Poszliœmy na œrodek łški, na której zamierzaliœmy nocować pierwszego dnia, gdy szukaliœmy noclegu. Uklęknęliœmy na trawie jak do modlitwy. Polana stała się koœciołem z kopułš z gwiazd i ołtarzem z gór.

Czuliœmy się czšstkš wszechœwiata.

Mamy prawo tu być i decydować o własnym życiu.

Razem rozłożyliœmy przeœcieradło na trawie...

Z chłopaka i dziewczyny przeistoczyliœmy się w mężczyznę i kobietę.

 

 

 

 

Wiedeń, 7 paŸdziernika 2003


 

 

 

Rewers

 

 

 

 

 

 

Do księdza Bronisława Bozowskiego

Można kochać i chodzić samemu po ciemku
Z przyjaŸniš jest inaczej – ta zawsze wzajemna

księże Bozowski patronie przyjaŸni
z nosem swym i uœmiechem ukryłeœ się w niebie
ktoœ dzwoni długo stuka
znów pyta o ciebie

ks. Jan Twardowski


 

Placebo

 

– Tato... – po długim milczeniu Ida odezwała się pierwsza.

– Słucham.

– Czy mama już wtedy malowała obrazy?

– Nie. Malować zaczęła dopiero po tygodniu pobytu w klinice.

– Na co była chora?

– ChodŸ, zobaczymy, jak się czuje.

Wstał. Powoli otworzył drzwi, jakby to był pokój dziecięcy, a nie sala szpitalna. Weszła tuż za nim. Przy łóżku pogršżonej we œnie chorej siedziała pielęgniarka i czytała ksišżkę. Dała im znak, aby podeszli bliżej. 

– Możecie spokojnie jechać do domu. Stan chorej jest stabilny, puls i ciœnienie w normie. Ela dostała œrodki nasenne i będzie spała do rana. – Uœmiechnęła się do nich. – Po szczegółowe informacje zgłoœcie się jutro do chirurga, ale dopiero po porannym obchodzie.

– Nic tu po mnie – powiedział, zamykajšc drzwi. – Jeœli chcesz, podwiozę cię do domu i pojadę...

– O nie! Nic z tego! Nie pozwolę ci odjechać! Dziœ dokończysz to, co zaczšłeœ, i odpowiesz mi na wszystkie pytania – zarzšdziła Ida tonem nieznoszšcym sprzeciwu. I nagle jakby się przelękła swojej stanowczoœci, bo dokończyła już żartem: – Niech ci się nie wydaje, młody człowieku, że i tym razem uda ci się tak bez słowa zniknšć niewiadomo na jak długo z mojego życia. Nie będziesz jechał po nocy siedemset kilometrów, dzisiaj nocujesz u mnie. Gdzie zostawiłeœ samochód?

– W garażu podziemnym.

– To dobrze, że przyjechałam metrem. Będziesz mógł snuć swoje wspomnienia także w drodze do domu.

– Ale ja już nie mam co wspominać... – Otwierajšc jej drzwi samochodu, próbował zdewaluować to, co nie zostało dopowiedziane. – Wiesz już prawie wszystko.

– Obydwoje wiemy, że o najważniejszym nawet się nie zajšknšłeœ.

– Co masz na myœli? – Miał nadzieję, że zapyta go o jakiœ drobiazg, który on wyjaœni w kilka minut.

– Od paru godzin opowiadasz mi o mojej mamie i ani razu nie wymieniłeœ jej imienia, a nawet nie powiedziałeœ o niej „moja żona”. Byłam wœciekła, kiedy cię zobaczyłam w poczekalni. Uważałam, że nienawidzisz mamy i przyjechałeœ tu tylko po to, żeby się napawać widokiem jej choroby. Myœlałam, że chcesz zobaczyć, jak umiera, żeby zemœcić się za to, co ci zrobiła. Nie zauważyłam, żebyœ się naprawdę o niš martwił. Ale gdy nastšpił kryzys, zobaczyłam, że się modlisz o jej zdrowie. Ty, niewierzšcy, modliłeœ się o niš! Potem myœlałam, że chciałeœ się z mamš spotkać i poprosić jš o wybaczenie czegoœ, czego mogę się tylko domyœlać. Ale po operacji tego nie zrobiłeœ, mimo że była przytomna. Nie powiedziałeœ nawet „przepraszam”, jakbyœ niczemu nie był winny. A przecież dobrze wiem, że w twoim życiu oprócz mamy była też inna kobieta.

– Nie ukrywam, że w moim życiu było wiele kobiet...

– Mnie nie chodzi o lata po rozwodzie. Mówię o czasie waszego małżeństwa.

– Kogo masz na myœli?

– Kochałeœ jš?

– Tak, kochałem twojš mamę, przecież nie ukrywałem tego...

– Ja chcę się dowiedzieć, dlaczego zdradzałeœ mamę?

– Z kim? – zapytał, jakby nie rozumiejšc, o co chodzi.

– Nie rób ze mnie kretynki. Miałeœ kochankę. Niechcšcy nawet wymieniłeœ jej imię. Mówię o Belli. Kochałeœ jš tak samo jak mamę czy może bardziej?

– Tak. Chyba nawet bardziej – powiedział, patrzšc jej prosto w oczy.

– Czy kobieta, z którš teraz jesteœ, to Bella?

– Nie. Bella od dawna nie istnieje.

– Bella rozbiła wasze małżeństwo?

– Nie, wprost przeciwnie, scaliła je. – Zaczšł się œmiać.

– Tato, nie oszukuj mnie. Nigdy nie uważałam cię za œwiętego. Dziœ chyba mogłabym ci uwierzyć. Wykorzystaj to i nie kłam, chcę znać prawdę!

– Nie zależy mi na tym, co sobie pomyœlisz, i jakie masz o mnie zdanie. Ale proszę cię, nie zarzucaj mi kłamstwa tak długo, zanim nie będziesz pewna, że mnie na nim przyłapałaœ – powiedział, skupiajšc się na prowadzeniu samochodu wœród popołudniowego szczytu. – Większoœć rzeczy, sytuacji i emocji wydaje się nam inna niż jest w rzeczywistoœci. Jako dzieci nauczyliœmy się dzielić zdarzenia, ludzi, uczucia, a nawet zwierzęta na dobre i złe. Dorastajšc, zaczynamy rozumieć, że nie ma ani bezwzględnego zła, ani całkiem czystego dobra. Nic na tym œwiecie nie jest idealne. To, co dla mnie jest dobre, dla ciebie może być szkodliwe albo wręcz zabójcze. Jeœli w swoim opowiadaniu zrobię z siebie niewinnego aniołka, to możesz znienawidzić swojš matkę.

Chciałem ci opowiedzieć jak najwięcej, ale nie wszystko, bo musi jeszcze pozostać miejsce na twój własny osšd. Teraz zrozumiałem, że niezależnie od tego, ile się dowiesz, ten pusty margines i tak będzie istniał. – Wiedział, że na przekonania nie ma lekarstwa, a milczenie jest jak placebo. Działajšc w sposób oczekiwany przez pacjenta, powoduje także skutki uboczne i uzależnia. Aby ułatwić córce nabranie dystansu do emocji rozbudzonych pytaniami o zdradę, wpadł na pewien pomysł pozwalajšcy mu nieco zyskać na czasie.

– Niech będzie tak, jak ty chcesz. Opowiem ci całš prawdę. Odpowiem na każde twoje pytanie. Proszę tylko, żebyœ się zdobyła na kilka minut cierpliwoœci. Nieprzespana noc zaczyna mi się dawać we znaki. Pozwól mi najpierw się umyć. Przygotuj mi duży kubek mocnej kawy. Nie osšdzaj i nie oskarżaj, dopóki nie usłyszysz mojej wersji historii małżeństwa z Elš. – Miejsce do zaparkowania samochodu znalazł tuż pod samym wejœciem do domu.

– Dobrze, tato – wróciła do spokojnego tonu, otwierajšc drzwi do mieszkania. – Ale ja też mam do ciebie proœbę. Chcę, żebyœ sobie nalał pełnš wannę wody, poleżał w pianie i wypoczšł, abym potem mogła bez ograniczeń męczyć cię pytaniami. Sporo ich uzbierałam przez ostatnie lata.

– Daj mi tylko ręcznik – poprosił zamyœlony i bez słowa zamknšł za sobš drzwi do łazienki. W czasie kšpieli postanowił przygotować następnš częœć wspomnień.

Piana przypominała zapachem chmurki na letnim niebie, gdy leży się na łšce i patrzy w górę, a myœli płynš wolniej od obłoków...

Obudził się zmarznięty, lecz rzeœki. Wytarł ciało frotowym ręcznikiem  chłonšcym wodę jak bibuła atramentowe kleksy. Włożył czyste slipy i skarpetki, które zawsze woził ze sobš w neseserze, tak samo jak szczoteczkę do zębów i paszport.

Umył wannę, by nie zostawić po sobie œladu.


 

Sen

 

Ida pobiegła po zakupy do osiedlowego sklepiku. Wprawdzie jajka były tu niemal dwa razy droższe niż w supermarkecie, ale miały zupełnie inny smak, podobnie jak zawsze œwieży ser, œmietana i masło, które właœciciel sprowadzał „prosto od chłopa”.

Szybko zrobiła ciasto. Zanim wyszedł z łazienki, przelała je do brytfanki i wstawiła do nagrzanego piekarnika. Wrzštkiem zalała kawę.

– Jesteœ głodny? – spytała, niosšc kubki z aromatycznym płynem i nucšc coœ pod nosem. – Zjesz coœ?

– PóŸniej, na razie marzę tylko o kawie.

– Czekam niecierpliwie na dalszy cišg. – NajwyraŸniej poprawił jej się humor. – Myœlę, że w wannie przygotowałeœ sobie następny rozdział swoich opowieœci, przejdŸ więc od razu do rzeczy i daruj sobie niepotrzebne dygresje.

– Uwielbiam cię, jesteœ znakomitš, chociaż bardzo wymagajšcš słuchaczkš.

– Miało być bez dygresji – strofowała go wesoło, jakby był jej synem.

– OK, wracam do wspomnień. Pamiętasz, mówiłem ci, że na naszej wyspie nie było pršdu? Mieliœmy ponad setkę œwiec, które paliliœmy przed pójœciem spać. To był trzeci albo czwarty wieczór naszej wielkiej przygody. Ela leżała już w łóżku, a ja jeszcze coœ robiłem przy stole. Za oknem hałasowały cykady. Co jakiœ czas przerywaliœmy błogš ciszę, mówišc coœ do siebie. Œwiatło œwiecy oœwietlało twarz mojej ukochanej żony. Œlicznie wyglšdała z zamkniętymi oczami. Przypominała œpišcego aniołka. Chciałem jej to powiedzieć.

– Œpisz? – zapytałem.

– Œpię – odpowiedziała Ela.

– Jak to? Œpisz i mówisz? Czy to jakaœ nowa zabawa w „udaję, że œpię”? – zażartowałem.

– Nie, to nie jest zabawa, ja œpię – powtórzyła spokojnie.

– Nigdy nie słyszałem, aby ktoœ tak przytomnie mówił przez sen.

– O wielu rzeczach jeszcze nie słyszałeœ – stwierdziła filozoficznie.

– Potrafisz mówić przez sen?

– Tak. Już dwa razy o to pytałeœ.

– Czemu wczeœniej mi o tym nie powiedziałaœ?

– Bo wczeœniej ci nie ufałam.

– Co takiego się stało, że dziœ nagle zaczęłaœ mi ufać? – zdziwiłem się, bo nic szczególnego nie pamiętałem.

– Dzisiaj nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło. Ufam ci już od kilku miesięcy.

– To dlaczego dopiero dziœ rozmawiasz ze mnš przez sen?

 – Wczeœniej nie było ognia.

– Jakiego ognia? Moje serce płonie! – Bawiłem się tš niezwykłš rozmowš, traktujšc jš jako żart.

– Nie było płomienia. Abym mogła mówić przez sen, musi być œwiatło œwiecy albo ognisko.

– Rozmawiamy ze sobš całymi dniami, a ty nawet nie wspomniałaœ, że potrafisz mówić przez sen.

– Ela nie mogła cię o tym poinformować.

– Czemu?

– Ela nie wie o tym.

– Jak to nie wie?

– Po prostu… nie wie... – mówiła tak, jakby była zupełnie kimœ innym.

–To ty nie jesteœ Elš? – Nie rozumiałem, o czym mówi.

– Nie jestem. Jedyne, co nas łšczy, to wspólne ciało.

– To kim ty jesteœ? – Głos mi się załamał, bo wreszcie dotarła do mnie niezwykłoœć sytuacji.

– Drugš osobowoœciš zamieszkujšcš to samo ciało. – Poczułem jak pot spływa mi po karku.

– Kim w takim razie jesteœ?

– Kiedyœ byłam kapłankš u bogini ogniska domowego.

– Kim?

– Opiekunkš rodziny.

– Jak się nazywasz?

– Wtedy nie miałam własnego imienia. W starożytnoœci zwali mnie tak jak mojš boginię: Westa lub Hestia.

– A jak ja mam do ciebie mówić?

– Mów tak, jak ci się podoba.

– To nazwę cię Ela B – próbowałem jeszcze żartować.

– Nie podoba mi się taka numeracja. Nie chcę mieć numeru... – Wykrzywiła usta w podkówkę.

– A jak ty byœ chciała mieć na imię?

– Nazwij mnie Bellš.

– Fascynujšce! – Chciałem się jakoœ zdystansować do tego, co usłyszałem, obrócić to w żart, bo to, co usłyszałem, przekraczało moje zdolnoœci rozumienia œwiata. – Ale się ucieszysz, gdy rano opowiem ci twój sen.

– To nie jest sen.

– A co to jest? Żart?

– To nie jest kawał.

– OK. Jeœli wolisz nazwać to zabawš, to niech będzie zabawa. Ale się jutro ubawimy!

– Nie rób tego – powiedziała stanowczo.

– Czego mam nie robić?

– Nie opowiadaj Eli o moim istnieniu.

– Czemu nie? To zabawne...

– Dla Eli to wcale nie byłoby zabawne... – Jej twarz wykrzywił grymas strachu.

– Oczywiœcie, że będzie. Ja jš znam!

– Tylko tak ci się wydaje. Wcale jej nie znasz. Ty tylko sobie wyobrażasz, jaka ona jest...

– Przecież jestem jej mężem – użyłem kretyńskiego argumentu.

– Ty wiesz tylko tyle, ile ona ci powie. Ja jestem w niej i wiem o niej wszystko.

– Jutro powiem o tym Eli. Może potrzebne będzie jakieœ leczenie – pomyœlałem głoœno, wierzšc we wszystkowiedzšcych lekarzy.

– Jeœli opowiesz Eli o moim istnieniu, zrobisz jej krzywdę. – Jej strach narastał.

– Jakš?

– Dla niej to będzie zbyt wielki szok.

– A wiesz, jaki to jest szok dla mnie? Moja żona mówi przez sen, jakby była kimœ innym!

– Wiem. Ale ona nie przeżyłaby tego.

– Co ty znów insynuujesz?

– A jak ty byœ się poczuł, gdyby cię ktoœ poinformował, że twoje ciało zamieszkuje jeszcze inna osobowoœć? Myœlšca inaczej, czujšca inaczej, i na dodatek wiedzšca o tobie wszystko, podczas gdy ty o niej zupełnie nic nie wiesz?

– Chyba bym zwariował! – Powoli zaczynałem rozumieć sytuację.

– Tak by się stało, gdybyœ opowiedział o mnie Eli. To, co dla ciebie jest tylko szokiem, Elę mogłoby doprowadzić do pomieszania zmysłów.

– Czy ty wiesz, o czym mówisz?

– Wiem. Ela nie tylko uznałaby, że jest chora psychicznie, ale popełniłaby samobójstwo.

– Dlaczego tak uważasz?

– Bo ja mam dostęp do Eli.

– Co to znaczy?

– Wiem o niej wszystko bez wyjštku.

– Wiesz także, co Ela myœli, co czuje, co widzi?

– Tak. Mam pełny dostęp do jej zmysłów, emocji i pamięci. Natomiast mówić jej ustami mogę tylko, gdy œpi i kiedy w pobliżu pali się ogień.

– Ona zupełnie nic o tobie nie wie?

– Nawet nie podejrzewa, że istnieję.

– Ela jest karmicielkš pasożyta?

– Masz prawo tak sšdzić, jeœli tak ci jest łatwiej.

– A czy ty mogłabyœ porozmawiać z Elš, gdybyœ chciała?

– Nie mam aktywnego dostępu do tej częœci jej mózgu, która jest odpowiedzialna za œwiadomoœć. Gdy Ela jest przytomna, ja jestem tylko obserwatorkš tego, co się dzieje: tego, co ona widzi, co słyszy, co myœli i co czuje.

– Nie potrafię uwierzyć w to, co mi mówisz...

– Nie musisz. Może lepiej zakończmy tę rozmowę?

– Pojawiasz się w najpiękniejszym momencie mojego życia, gdy jestem szczęœliwy z kobietš, która jest mojš żonš i...

– I niszczę twoje tak pięknie utkane szczęœcie... – dokończyła.

– Skšd wiedziałaœ, że właœnie to chciałem powiedzieć?

– Bo ja wiem więcej, niż możesz sobie wyobrazić.

– To znaczy co?

– Wiem o tobie trzykrotnie więcej niż Ela.

– Przecież ona wie o mnie wszystko!

– Ela wie tylko to, co ty pozwalasz jej o tobie wiedzieć.

– Jesteœ duchem? Znajdujesz się także we mnie?

– Nie! Ja nie jestem duchem! Ja istnieję! – prawie krzyczała, buntujšc się przed uznaniem jej za zjawę.

– Ale twierdzisz, że potrafisz czytać w moich myœlach? – Poczułem, że za chwilę szlag mnie trafi.

– Może ci się tak wydawać, ale tak nie jest.

– To dlaczego twierdzisz, że znasz mnie lepiej niż Ela?

– Potrafię dostrzec więcej faktów, zinterpretować je i wycišgnšć wnioski.

– Daj przykład czegoœ, co ty wiesz, a nie wie o tym Ela.

– A nie będzie to dla ciebie zbyt dużym wstrzšsem?

– No proszę, zadziw mnie czymœ!

– Nie jesteœ jeszcze wystarczajšco zszokowany? – kpiła.

– Jestem, ale nie żałuj sobie, niewiele może mnie teraz zaskoczyć.

– Skoro nalegasz...

– Nalegam!

– Za chwilę pójdziesz zapalić papierosa.

– Już teraz chętnie bym zapalił, ale nie mam papierosów – kłamałem jak z nut. – Czy Ela ma gdzieœ ukryte papierosy? Powiedz, gdzie!

– Oszukujesz! Mimo ustaleń, jakie robiliœcie z Elš przed wyjazdem, zabrałeœ na wyspę co najmniej paczkę papierosów – powiedziała z uœmiechem, który był oznakš pewnoœci.

– Skšd wiesz, że skłamałem? – spytałem bardziej zaciekawiony niż wœciekły, że odkryła mojš tajemnicę.

– Kiedy wypowiadałeœ słowa „nie mam”, zmienił ci się ton głosu i zrobiłeœ mniejszy odstęp między tymi słowami.

– Ty słyszysz to, co jest niesłyszalne?

– To się nazywa postrzeganie podprogowe. Widzę i słyszę tylko to, co widzi Ela, ale potrafię kojarzyć fakty.

– Czy Ela wie o papierosach?

– Nie, ona się nie domyœla.

– Wiesz także, co ona myœli?

– Tak. O Eli wiem dużo więcej, niż ona wie o sobie.

– Skšd wiesz, że mam schowane papierosy? Nie mogłaœ tego poczuć, bo jeszcze nie paliłem. Nie mogłaœ ich zobaczyć, bo nawet ich nie wycišgnšłem. Skoro jesteœ taka spostrzegawcza, to powiedz, gdzie jest ta paczka.

– Jedna z par frotowych skarpetek w rogu półki jest nieco większa od innych.

– Czy to znaczy, że nie byłbym w stanie cię okłamać?

– To mało prawdopodobne, aby ci się udało. Tylko gdybyœ robił to nieœwiadomie, bo wtedy nie zadrży ci głos.

– Za to ty możesz mnie oszukiwać ile dusza zapragnie? Ta zabawa przestaje mi się podobać.

– Ja cię nie mogę okłamać...

– Czemu nie?

– Nie potrafię. Niezależnie, jak bardzo bym chciała. Ja po prostu nie potrafię kłamać.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – Dopiero to okazało się dla mnie prawdziwym szokiem.

– Dokładnie to, co usłyszałeœ. Nie jestem w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa kłamstwa. Najwyżej mogę przemilczeć coœ, czego nie chcę powiedzieć.

– Mam w to uwierzyć?

– Zrobisz, jak zechcesz.

– Mam mętlik w głowie i tysišce pytań.

– Pytaj.

– Powiedz mi, jak to jest być w cudzym ciele.

– Chyba podobnie musi się czuć sparaliżowany niemowa – odpowiedziała po chwili zastanowienia.

– Ela przecież mówi.

– Ona mówi za siebie. Ona mówi to, co ona myœli, a nie to, co ja chciałabym powiedzieć.

– Ty myœlisz inaczej niż Ela?

– Zupełnie inaczej.

– Ela jest dla ciebie obcš osobš?

– Zamieszkujemy to samo ciało. Jestem od niej uzależniona.

– To było wymijajšce – zauważyłem, z zadowoleniem przyłapujšc jš na eufemistycznej odpowiedzi.

– Czasami wydaje mi się obca.

– Czy ty lubisz Elę?

– Niekiedy jest mi bardzo bliska. Wiem, co myœli, co czuje, jak bardzo cię kocha...

– Ale czy jš lubisz?

– W taki sposób jakby była mojš młodszš siostrš. Nieraz wkurza mnie nieprzeciętnie. Kiedyœ niepokoiłam się o niš.

– A teraz już się o niš nie martwisz?

– Odkšd poznała ciebie, jestem o niš dużo spokojniejsza.

– Czemu?

– Bo jesteœ odpowiedzialnym, choć nieco zwariowanym chłopakiem. Potrafisz o niš zadbać, a więc jednoczeœnie dbasz też o mnie.

– Czy Ela mnie naprawdę kocha?

– Tak. – I po sekundzie przerwy dodała: – Na swój sposób.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zrozumiałem, że coœ przede mnš ukrywa.

– Nic więcej nie chcę powiedzieć. To wasza sprawa.

– A jaki ty masz stosunek do mnie?

– Na dziœ wystarczy pytań – rzekła stanowczo.

– Czy to znaczy, że jeszcze kiedyœ będziesz ze mnš rozmawiać?

– Zawsze, jeœli tylko zechcesz.

– Co mam wtedy zrobić, żeby porozmawiać?

– To samo, co dziœ. Wystarczy zapalić œwieczkę, kiedy Ela zaœnie i zawołać mnie.

– A więc nie jest to nasza ostatnia rozmowa?

– Nie. Chyba, że nie utrzymasz jej w tajemnicy i opowiesz o moim istnieniu, wtedy więcej się do ciebie nie odezwę.

– Nikomu?

– Nikomu, bez wyjštku!

– Chyba miałaœ rację, muszę zapalić, bo rozum mi się lasuje.

– To idŸ, ale nie gaœ œwieczki. Zgasisz, kiedy wrócisz... Proszę...

Wydłubałem ze skarpet ukrytš paczkę papierosów. Poszedłem na brzeg morza oglšdać niebo jaœniejšce przed wschodem słońca. Wypaliłem jednš po drugiej ze cztery fajki, bezskutecznie próbujšc dojœć do ładu z tym, co usłyszałem od œpišcej Eli. Ale zamiast ładu poczułem jeszcze większy chaos. Wyobraziłem sobie, jak ja bym się czuł w roli drugiej osobowoœci zamieszkujšcej czyjœ mózg. Jak sparaliżowany niemowa nie mogšcy nawet popełnić samobójstwa. Przeraziło mnie to, że we mnie także może być jakiœ inny facet, o którego istnieniu nie mam pojęcia.

Czułem, jak mi czaszka pęka od myœlenia.

Wróciłem do domku i zanim zgasiłem œwieczkę, pocałowałem swojš żonę w czoło.

– Dobranoc, Bell – wyszeptałem.

– Dobranoc – odpowiedziała również szeptem.

Przytuliłem się do Eli-Belli. Miała mokry policzek. Pasożyt płakał!

– Czemu beczysz?

– Ze szczęœcia. Dziœ tego nie zrozumiesz. Kiedyœ ci powiem...

Nie zapytałem, kiedy. Zapragnšłem usnšć i natychmiast zasnšłem.

 

Zamilkł. Patrzył na córkę rozcierajšcš czoło palcami i próbował zgadnšć, co myœli. Z odrętwienia wyrwał Idę dzwonek dochodzšcy z kuchni. Wstała i poszła bez słowa, zabierajšc po drodze puste kubki po kawie.

Siedział w fotelu z zamkniętymi oczami. Zwštpił, czy dobrze zrobił, opowiadajšc jej to wszystko. Może i tym razem już za chwilę będzie musiał to odwołać, aby nie doszło do tragedii...

 


 

Owsianka

 

Po kilku minutach córka wróciła, niosšc dwie szklaneczki i butelkę whisky.

– Tatusiu, ta historia z duchami, którš mi opowiedziałeœ w szpitalu, zrobiła na mnie piorunujšce wrażenie, ale była niczym wobec tego, co od ciebie usłyszałam przed chwilš. Mam chęć napić się z tobš za zdrowie mamy. Co ty na to?

– Bardzo chętnie. Też mam smak.

Napełniła kieliszki i wypiła jakby to był kompot, a nie alkohol.

– Opowiadaj dalej. Teraz to nawet może być z dygresjami, już mi jest wszystko jedno. Ale ostrzegam, gdybyœ wpadł na pomysł, żeby przerwać, nie kończšc, to chyba bym cię ukatrupiła. 

– Czym, jeœli wolno spytać? – Przekomarzał się z niš jak z dzieckiem dla rozładowania niedobrego nastroju.

– Zadusiłabym cię gołymi rękami albo poduszkš.

– A gdybym odjechał, aby uniknšć uœmiercenia?

– A jak myœlisz, po co ci dałam alkohol? Po to, żeby mieć pewnoœć, że zostaniesz na noc – rozeœmiała się serdecznie.

– Mšdrze pomyœlane, nie wpadłem na to.

– Dzięki za komplement. Czy już rozładowałeœ napięcie i możesz wrócić do opowieœci?

– Mogę...

– No to wróć wreszcie!

– OK. Wracam. Następnego dnia Ela ledwo się mnie dobudziła. Œniadanie całkiem wystygło, zanim zwlokłem się półprzytomny z wyrka. Chyba patrzyłem na niš jakoœ inaczej, bo zapytała, czemu przyglšdam się jej tak dziwnie.

– Czy ty wiesz, że potrafisz mówić przez sen? – spytałem, mieszajšc łyżkš w jakiejœ mleczno-odżywczej breji.

– Co?! – Wytrzeszczyła oczy i zamarła z łyżkš pełnš kleistej papki.

– No, rozmawiasz przez sen... – zaczšłem, patrzšc we wzorki, jakie zostawiała łyżka w budyniowatej masie, i natychmiast pożałowałem.

– Uważasz mnie za wariatkę? A może ja już zwariowałam i nic o tym nie wiem? – Zacisnęła palce na łyżce, którš niosła do ust.

– Wczoraj, gdy spałaœ, próbowałem z tobš rozmawiać... – starałem się wycofać rakiem.

– Co ci opowiedziałam? Mów natychmiast! – Z łyżki skapywała jej na nogi biała breja, a ona wcale tego nie czuła. Zrozumiałem. Bella miała rację. Jeszcze chwila i rozpęta się piekło. Należało natychmiast zmienić front.

– No dzisiejszej nocy ponad dwie godziny próbowałem rozmawiać z tobš, bo chciałem się dowiedzieć, czy masz takie zdolnoœci. – Gdybym teraz zaprzeczył, to by mi już nie uwierzyła. Mówiłem jakby od niechcenia, namiętnie wiosłujšc tę zimnš zupę, jakbym naprawdę był głodny.

– Dlaczego? Żeby mnie upokorzyć i zrobić ze mnie kretynkę? Chciałeœ sobie udowodnić, że jestem nienormalna? – rozkrzyczała się, wymachujšc rękš i rozpryskujšc dokoła œniadaniowš ambrozję.

Gdybym nie czuł się winny, zażšdałbym, żeby się uspokoiła. Pewnie w innym przypadku stwierdziłbym rozbrajajšco szczerze, że zachowuje się jak wariatka, ale czułem, że teraz doprowadziłbym tym do tragedii. Udawałem więc, że wszystko jest w porzšdku i że nie dostrzegam jej reakcji.

– No mówię przecież, że gadasz przez sen... – zabulgotałem z gębš zaklejonš niejadalnš masš.

– Co ja mówiłam!? – wydarła się na mnie.

– No przecież ci mówię, że po dwóch godzinach moich prób wymamrotałaœ w końcu „daj mi spokój” i odwróciłaœ się tyłem. – Patrzyłem w talerz, bojšc się, że Ela wyczuje w moim głosie kłamstwo.

– Dlaczego to zrobiłeœ? Co chciałeœ sobie udowodnić? Wymagam leczenia? Tak?! Znalazłeœ powód, żeby mnie zamknšć w wariatkowie?! – wrzeszczała skrzekliwym głosem, walšc łyżkš w talerz.

– Jak to, po co? Nie rozumiesz? Poœwięciłem pół nocy, żeby sprawdzić, czy mówisz przez sen. Mam nadzieję, że dziœ wieczorem, gdy zasnę pierwszy, to ty choć przez kwadransik popróbujesz pogadać ze mnš. Skoro ty nie potrafisz rozmawiać podczas snu, to może uda ci się wycisnšć ze mnie jakieœ tajemnice. To byłoby fascynujšce, nie uważasz?

– Ja nie mam zamiaru robić z ciebie idioty! To tobie zależy, żeby uczynić ze mnie wariatkę i unieważnić nasze małżeństwo! – wykrzykiwała bezsensowne oskarżenia, ale przestała wreszcie machać rękami, co i tak już było bez znaczenia, bo wszystko dokoła upaprała kleistš papkš.

– O nie, tego już za wiele! Wiesz, co ci powiem? – Wkurzyła mnie nieprzeciętnie swojš insynuacjš. Na szczęœcie w ostatniej sekundzie się powstrzymałem. Udajšc, że nie słyszę jej zarzutów, przeszedłem do ataku, który przestał być pozorowany. – Czuję się rozczarowany i naprawdę wœciekły. Miałem nadzieję, że zechcesz poœwięcić choćby pół godzinki swojego cennego snu, aby się przekonać, czy może choć ja mam takie rzadko spotykane zdolnoœci.

– Chciałbyœ być chory umysłowo? – spytała podniesionym głosem. Najwidoczniej uspokajała się. – Po co chcesz to wiedzieć?

– Co to ma wspólnego z chorobš umysłowš? A może to ty się boisz? Mogłabyœ powiedzieć coœ, czego nigdy nie wyjawiłabyœ na jawie? Ja się nie boję, bo nie mam nic do ukrycia. Nie zdradziłem cię. Nie mam żadnych nieznanych ci grzechów ani tajemnic przed tobš. Œpišc, na pewno tak samo cię kocham całš swojš duszš. Skoro nie chcesz nawet spróbować, bo ci na to nie pozwala „twoja etyka”, to nie. Bez łaski. Szkoda tylko, że w tak osobistych sprawach nie mogę liczyć nawet na własnš żonę. Może kiedyœ poproszę kogoœ innego, żeby znalazł dla mnie godzinkę czasu w nocy i dowiedział się w końcu, czy gadam przez sen i czy potrafię powiedzieć coœ ciekawego... – Zamknšłem temat, jednoczeœnie kończšc breję udajšcš jedzenie.

Kuchnia wyglšdała tak, jakby ktoœ wlał do wentylatora kaszkę mannš. Nie miałem zamiaru uczestniczyć przy sprzštaniu tego pobojowiska, bałem się, że nie wytrzymam i skomentuję ten chlew. Powiedziałem, że muszę odwiedzić toaletę. Pobiegłem do wygódki, aby dać jej czas na doprowadzenie domu do porzšdku.

Zemdliło mnie po tym œniadaniu.

Wymiotujšc w kiblu wstrętnš owsiankš, zrozumiałem, jak niebezpiecznie blisko podszedłem do granicy piekła. Od tej chwili wiedziałem, że jeœli nie chcę więcej odczuwać strachu przed własnš żonš, to będę musiał unikać wszelkich aluzji dotyczšcych chorób umysłowych i kawałów o wariatach. Gdy wróciłem z toalety, w kuchni nie było już œladu po œniadaniu. NajwyraŸniej kobiety zdolne sš nie tylko do robienia chaosu, ale i do sprzštania.

Dzień minšł spokojnie. Po południu wszystko wróciło do normy, znów byliœmy nadzy, weseli, szczęœliwi i kochaliœmy się w morzu...

Wieczorem, kładšc się spać, błagałem Elę, żeby spróbowała mnie nakłonić do rozmowy przez sen. Zgodziła się zadziwiajšco łatwo. Może zmieniła swoje nastawienie, a może chciała się czegoœ ode mnie dowiedzieć?

Zasnšłem bez problemu.

Następnego dnia obudziłem się pierwszy, wyspany jak mops. Na œniadanie usmażyłem swoje ulubione naleœniki z dżemem truskawkowym.

Ela też wstała w dobrym humorze. Opowiedziała mi, jak ponad dwie godziny próbowała ze mnš rozmawiać, ale ja wymamrotałem tylko „daj mi spać” i „œpij, kochanie”.

Byłem „strasznie rozczarowany”. Nawet zaczęła mnie pocieszać, żebym się nie martwił, bo przecież mam inne zdolnoœci. Udawanie zawiedzionego okazało się nad wyraz łatwe. Swojš bezsensownš otwartoœciš, czyli kretyńskim opowiadaniem cudzych tajemnic, zapewne spowodowałem, że Bell już nigdy nie zechce ze mnš rozmawiać. Nie próbowałem wracać do tematu rozmawiania przez sen. Ela też do niego nie wracała. Przez kilka lat naszego małżeństwa, wspominajšc każdy szczegół tamtego miesišca, nigdy nie poruszyliœmy tematu rozmowy przez sen. Dostałem nauczkę. Dowiedziałem się już, jak Ela wyglšda i działa w amoku. Poznałem ten grymas twarzy i ten wzrok, którego można się było naprawdę przestraszyć.

Gdybym był Forestem Gampem, zapewne skwitowałbym tę historię złotš myœlš w rodzaju: „Nie wlewaj owsianki do wentylatora”.


 

Traviata

 

Gnębiło mnie to, że Bella nie odezwie się już więcej, bo nie dochowałem tajemnicy, a ja miałem do niej tyle pytań. Im więcej myœlałem, tym więcej miałem tych pytań.

Nadszedł wieczór. Ela poszła wczeœnie do łóżka i od razu zasnęła. Chyba długo próbowała poprzedniej nocy wcišgnšć mnie w rozmowę przez sen. Usiadłem w tym samym miejscu przy stole i zapaliłem œwieczkę.

– Dobry wieczór, Bellu, bardzo chciałbym z tobš porozmawiać – mówiłem spokojnym, łagodnym tonem, zupełnie jak do dziecka. Wiedziałem, że nie łatwo będzie jš przeprosić: –Masz żal do mnie. Wiem. Złamałem twój zakaz mówienia, ale nie do końca. Nie wspomniałem o twoim istnieniu. Mimo to poczuwam się do winy, bo ci nie uwierzyłem. Chyba przerosła mnie ta historia albo nie byłem przygotowany, żeby udŸwignšć takš tajemnicę. Zdaję sobie sprawę, że być może już nigdy się do mnie nie odezwiesz. Okazałem się takim niedowiarkiem, ale musisz przyznać, że nieŸle wybrnšłem z awantury przy œniadaniu. Pomimo przerażenia zachowałem zimnš krew. Co z tego, że potem zwymiotowałem ze strachu? Ta owsianka i tak była niejadalna.

Ela niczego nie podejrzewa. Prawdopodobnie dziœ w nocy długo próbowała nawišzać ze mnš kontakt. Jeœli chcesz mnie ukarać, to, proszę, wybierz jakšœ innš formę kary, ale nie milcz! Zrobię wszystko, co zechcesz, aby móc z tobš jeszcze choć raz porozmawiać.

Znasz mnie. Wiesz, jak jestem uparty i godzinami mogę prowadzić swoje monologi. Przekonasz się. Będę gadał do ciebie, aż w końcu uwierzysz, że nikomu nie powiem o twoim istnieniu. Kiedyœ nadejdzie taki dzień, w którym mi przebaczysz. Dziœ chcę ci tylko powiedzieć „przepraszam”.

Na poczštku uważałem cię za pasożyta zamieszkujšcego w mojej żonie. Kombinowałem, jak cię zniszczyć, aby uwolnić Elę od ciebie. Przez te dwa dni, które minęły od naszej rozmowy, myœlałem tylko o tobie. Wyobrażałem sobie, jakby to było, gdybym to ja był drugš osobowoœciš. Gdybym zamieszkiwał cudze ciało, miał dostęp do wszystkich informacji, miał możliwoœć korzystania z inteligencji, a nie mógł komunikować się ze œwiatem. To byłoby potworne. Nikt nie mógłby wiedzieć o moim istnieniu. Tak bezgranicznego poczucia samotnoœci nie jest w stanie doœwiadczyć chyba nawet rozbitek na bezludnej wyspie... I nagle, po latach izolacji, trafia się jakiœ człowiek. Zaufałaœ, w nadziei, że nie zrobi ani tobie, ani tej drugiej osobie krzywdy. Nie jest ważne, co on sobš reprezentuje, kim jest. Mógłby być niewiele czujšcym, prostym drwalem, którego interesuje tylko piłka nożna i jasne piwo. To tak jakby urodzony w więzieniu, zamknięty w izolatce i skazany na dożywocie więzień miał odwiedziny. Cieszyłby się nawet z ironii, chamstwa i złoœliwoœci swojego goœcia. Mogšc zaistnieć, radowałby się nawet z epitetu „pasożyt”.

Tak potraktowałem cię w czasie naszej rozmowy. Wykorzystywałem swojš przewagę. Bo to ja miałem przewagę, ja w każdej chwili mogłem zgasić œwieczkę, wstać, odejœć. Ty mogłaœ tylko zamilknšć.

Wyobraziłem sobie, jak upiorne musi być istnienie, gdy œwiat widzi się jedynie cudzymi oczami. Jest się zmuszonym do oglšdania tasiemcowych seriali. Ale trudniej znieœć, kiedy nie można dokończyć interesujšcej ksišżki, bo ktoœ uważa jš za nudnš i zamyka w połowie zdania. Trzeba słuchać disco polo, bo osoba dysponujšca zmysłami je uwielbia. Ale i to jeszcze można znieœć. Dużo gorsza chyba musi być sytuacja, gdy ona nienawidzi opery i wyłšcza radio w połowie arii. Jak paniczny strach się przeżywa, gdy ona prowadzi samochód z nadmiernš szybkoœciš, a nie można nawet poprosić, żeby zwolniła. Jak się jej czasami nienawidzi za to, że pali papierosy, upija się, ćpa albo zadaje się z facetami, do których ty odczuwasz niechęć, pogardę lub wstręt. I nic, zupełnie nic nie możesz zrobić.

Cóż daje posiadanie inteligencji takiej jak Einstein, wiedzy jak Biblioteka Narodowa, jeœli nie można się nimi podzielić, opowiedzieć, podyskutować. Jedyna linia obrony to bycie cynikiem zimnym jak głaz, wyzutym z wszelkich uczuć.

Bo jeœli taka ukryta osobowoœć ma na dodatek bogate wnętrze, to sšdzę, że jedynym jej pragnieniem jest przestać istnieć. Wtedy największym marzeniem staje się samobójstwo. Ale nawet ono nie jest możliwe, bo nie jest się w stanie poruszyć rękš. Taka sytuacja musi być wielokrotnie gorsza niż sytuacja człowieka sztucznie podtrzymywanego przy życiu, bo tamten chociaż ma nadzieję, że niedługo umrze.

Nie odezwiesz się jednak do mnie? Czemu chcesz sama siebie ukarać za to, że mi zawierzyłaœ? Jest mi bardzo przykro, że Ela nie wyszła za mšż za kogoœ innego. Za człowieka, który potrafi utrzymać język za zębami.

Ty mnš gardzisz i nienawidzisz mnie. Tym bardziej że rzeczywiœcie możesz mnie znać od podszewki i nie raz słyszałaœ, jak okłamywałem Elę. Jak mówiłem jej, że jš kocham w chwilach, kiedy tego nie czułem. Gdy mówiłem, że wszystko jest OK, a drażniła mnie swojš niedojrzałoœciš. Gdy przytakiwałem jej, nie próbujšc nawet wytłumaczyć swojego zdania, bo uważałem, że i tak nic nie zrozumie.

Szkoda, że nie dorastam do twojego ideału. Mam nadzieję, że zupełnie dobrze pasuję do Eli, a dla ciebie pozostanę tylko przelotnym incydentem. Rozumiem twojš niechęć do mnie i akceptuję jš.

Czy Ela w swoim napadzie szału obudziła w tobie nadzieję, że nasze małżeństwo nie będzie wieczne? Może następny mšż Elżbiety będzie bliższy twojemu sercu?

Wybacz mi.

Co? Wyczułaœ kłamstwo w moim głosie? Nic nie powiesz? Miałem nadzieję, że cię sprowokuję i nie będę musiał posuwać się do ostatecznego argumentu.

Bella, nie zmuszaj mnie do tego. Nie chcę, żeby cię to zabolało. Wiem, że mnie słyszysz, wiem, że myœlisz, wiem, że czujesz. Zdradziłaœ się z tym, że przeżywasz. Los nie oszczędził ci nawet tego. Nie jesteœ zimnym głazem narzutowym z moreny czołowej. Odezwij się, zanim powiem coœ, czego obydwoje będziemy żałować. Chcesz czas na zastanowienie? OK. Idę zapalić papierosa.

Wyszedłem na dwór. Była piękna noc. Tam były tylko piękne noce. Położyłem się na wznak i powoli paliłem papierosa, patrzšc w gwiazdy. Słuchajšc szumu morza, uœmiechałem się. Uwierzyłem, że Bella odezwie się do mnie. Wiara nie tylko czyni cuda, ale także usta okrasza uœmiechem... Byłem tak szczęœliwy, jakby ze mnš rozmawiała, jakby to nie był tylko mój monolog.

Wróciłem do domu i usiadłem na łóżku obok swojej żony. Ujšłem jej dłoń w swoje dłonie.

– Bella, nie pozwolę ci odejœć. Nie pozwolę ci milczeć!

A wiesz dlaczego? Opowiadałem ci przed chwilš swoje wyobrażenie, jak to znajduję się w twojej sytuacji. Przedstawiłem sobie, co ja bym czuł, jak potworne wydało mi się znoszenie tych wszystkich przykroœci, głupot i bezsensownych zachowań Eli.

Ale jest coœ o wiele gorszego.

Nie do zniesienia, nie do wytrzymania, nie do przeżycia musi być taka sytuacja, gdy się kocha i nie można tego powiedzieć...

Znalazłem jeden sposób, w jaki mogę cię przeprosić za wczorajszš rozmowę przy œniadaniu. Zabiorę cię na Traviatę Verdiego i przez wszystkie trzy akty będę trzymał za rękę. Ela będzie szczęœliwa, a ty dostaniesz w zamian mojš tajemnicę i do końca życia będziesz mogła wspominać ten wieczór w operze.

Zamilkłem na chwilę, aby mogła sobie wyobrazić arię z trzeciego aktu. Z zamkniętych oczu wypłynęły jej łzy.

– Bellu, ty zakochałaœ się we mnie! Kochasz mnie bardziej, niż potrafisz milczeć. Tylko dlatego odezwałaœ się do mnie przedwczoraj, żeby mieć nadzieję, że kiedykolwiek będziesz miała szansę mi to powiedzieć. Jeœli to, co teraz powiedziałem, nie jest prawdš, to masz prawo milczeć, ale jeœli jest prawdš, to twoje milczenie będzie kłamstwem.

Wiemy, co znaczyły twoje łzy. Przedwczoraj przez chwilę czułaœ się szczęœliwa. Wreszcie mogłaœ zaistnieć dla kogoœ. Czy to nie było wspaniałe? Obydwoje wiemy, co znaczš twoje łzy teraz. Twoje największe, nieprawdopodobne, niemożliwe, nieosišgalne marzenie spełnia się właœnie w tej chwili.

Nachyliłem się i delikatnie musnšłem jej wargi. Zadrżały.

– Kocham cię, Bell – powiedziałem, œwiadom tego, co mówię. – Ty wiesz, że nie skłamałem. Proszę, nie próbuj kłamać milczeniem. Proszę, odezwij się...

– Kocham cię... – wyszeptała ledwie słyszalnie.

Położyłem się koło niej, trzymajšc jš za rękę. Moje uszy były mokre od łez. Tak zaczęła się piękna i niezwykła miłoœć mojego życia.

Zamilkł na moment.

– Nalej mi, proszę... – Wypił do dna, jakby to był kompot...

 


 

Konduktor

 

– Jesteœ drugš osobš, która dowiedziała się o istnieniu Belli. Tamtej nocy byłem przekonany, że nikomu tego nie opowiem.

– A więc już kiedyœ złamałeœ zakaz Belli?

– Tak.

– Komu powiedziałeœ?

– To było w rok po œlubie. Życie z twojš mamš nie było usłane różami. Gdyby nie Bella, rozwiódłbym się już po kilku miesišcach, albo nie żył. Lekarze nie potrafili jej pomóc. Używali mšdrze brzmišcych terminów naukowych, które ich zdaniem wszystko tłumaczyły, tylko że w niczym nie mogły pomóc. Wtedy nie było jeszcze selektywnych inhibitorów wychwytu zwrotnego serotoniny, a trójpierœcieniowe nie pomagały.

– Ale co stwierdzili lekarze? Jaka była ich diagnoza?

– Dwubiegunowe zaburzenie afektywne.

– Co to jest? – zapytała z widocznym zainteresowaniem.

– Choroba.

– Nigdy o niej nie słyszałam. Proszę, powiedz tak, żebym zrozumiała.

– Słyszałaœ o niej pod nazwš cyklofrenia.

– Czym się to objawiało? – Ciekawoœć Idy rosła.

– Życiem na huœtawce. Nigdy nie wiedziałem, co mnie czeka, gdy wracajšc z pracy, otwierałem drzwi naszego mieszkania. Wielka rozpacz czy cudowna zabawa? Czasami stany depresyjne przechodziły w maniakalne w cišgu kilku minut. Ale najgorsze było równoległe występowanie obu tych skrajnoœci. To brzmi nieprawdopodobnie, ale ja poznałem to wymieszanie piekła z niebem, przy którym samo piekło to bułka z masłem.

Marzyłem o krótkich momentach ustawienia huœtawki w najniższym położeniu. Tęskniłem za chwilami powszechnie uważanymi za nudę. Poznałem niekompetencję, bezradnoœć i obojętnoœć wielu lekarzy. Gdy kolejny cyrulik w gabinecie obwieszonym dyplomami jak ruski wojak medalami wyrecytował mi z powagš w głosie swoje motto etyki lekarskiej: „Człowiek jako lekarz jest zwolniony z głębszego zaangażowania”, przestałem konowałów uważać za rarogów. Czytałem wszystko na temat psychiatrii, co mi wpadło w ręce. Oczywiœcie nie mogłem tego robić w domu, aby znów nie wlać owsianki do wentylatora. Ksišżki trzymałem w pracy, w szafce na ubrania albo u kolegów.

Na poczštku grudnia wysłano mnie na dwudniowy kurs na południe Polski. Cieszyłem się na myœl, że wreszcie będę miał kilka spokojnych godzin w pocišgu i dokończę dopiero co rozpoczęty Rytm życia Antoniego Kępińskiego. Ksišżkę udało mi się ukryć pod swetrem, gdy Ela pakowała mi walizkę. Firma opłaciła mi miejsce w pierwszej klasie i rozkoszowałem się niemal pustym wagonem. Ale gdy pocišg ruszył, do mojego przedziału wszedł starszy mężczyzna i usiadł naprzeciw mnie. Skinęliœmy sobie głowami na powitanie i wsadziłem nos w ksišżkę. On chyba też coœ czytał, ale nie zwracałem na niego uwagi, pochłonięty fascynujšcš lekturš. Dopiero gdy konduktor dotknšł mojego ramienia, zorientowałem się, że sprawdzajš bilety. Aby wyjšć z kieszeni płaszcza miejscówkę, odłożyłem na półeczkę przy oknie ksišżkę obłożonš dla niepoznaki w gazetę. Niefortunnie spadła na ziemię, otwierajšc się na stronie tytułowej. Zmieszałem się, ale co mnie może obchodzić, że jakiœ dziadek zobaczył, co czytam. Skoro i tak przerwano mi lekturę, to sięgnšłem po kanapki z suchš kiełbasš. Facet niby to patrzył w okno, a jednak przyglšdał mi się. Pomyœlałem, że to chyba pod wpływem lektury ja sam zaczynam czuć się inwigilowany.

– Znałem go – odezwał się mój towarzysz podróży, gdy wyrzucałem papier œniadaniowy do kosza.

– Kogo? Konduktora? – spytałem zdezorientowany.

– Nie, Antoniego – odrzekł z uœmiechem.

– Aha, Antoniego! – Byłem przekonany, że dziadkowi coœ się poprzestawiało w głowie i chce mi opowiedzieć o œwiętym Antonim. Po wielu wizytach u psychiatrów byłem przekonany, że œwiat aż się roi od chorych na głowę.

– Kępińskiego – wyjaœnił. – To był niezwykły człowiek.

– Pan? – Gdybym nie przełknšł wczeœniej ostatniego kęsa kanapki, to z pewnoœciš bym się udławił.

– Wielu jego pacjentów po jego œmierci odebrało sobie życie – powiedział jakby od niechcenia.

Miałem przed sobš człowieka, który znał osobiœcie autora Schizofrenii. W cišgu sekundy dziadek-idiota przemienił się w skarb. Natychmiast odłożyłem ksišżkę.

Ponad godzinę opowiadał mi o Antonim, o jego życiu i przypadkach, z jakimi się spotykał. Słuchałem zauroczony. Mówił nie tylko o schizofrenii, ale i o trudnoœciach w leczeniu dwubiegunowych zaburzeń afektywnych.

– A ty, młody człowieku, co sšdzisz o psychiatrach?

– Bez ogródek przedstawiłem mu swojš negatywnš opinię. Zgodził się ze mnš i nawet podał przykłady jeszcze gorszego kretynizmu lekarzy niż te, z którymi ja się spotkałem. Wypytywałem o różne sprawy, ale tak delikatnie, żeby się nie zorientował, co mnie najbardziej interesuje. Mój towarzysz podróży okazał się skarbnicš wiedzy na każdy temat. O najtrudniejszych przypadkach mówił tak lekko i zrozumiale, jakby to była grypa czy katar. W końcu nie wytrzymałem:

– Czy spotkał się pan kiedyœ z rozdwojeniem jaŸni?

– Oczywiœcie. Ta przypadłoœć wcale nie jest taka rzadka, jak się powszechnie sšdzi – odpowiedział, jakby nie chodziło o chorobę, lecz o znajomoœć języka obcego.

– A czy może mi pan opowiedzieć o jakimœ przypadku?

– Najdziwniejszy splot osobowoœci wielokrotnej spotkałem u trzydziestoletniej kobiety. Była mężatkš. Jej ciało zamieszkiwały najróżniejsze postaci. Najmłodszy był dziewięcioletni chłopak, najstarsza – kobieta w wieku emerytalnym. Większoœć tych osobowoœci żyła ze sobš w stanie permanentnej niezgody. Tylko nieliczne pozostawały w wielkiej komitywie. Ale były też takie, które nie wiedziały o istnieniu innych, i żyły w przeœwiadczeniu, że sš jedynymi osobowoœciami tej kobiety. Dla jej męża było to na poczštku ogromnym szokiem. Przez pół roku nie mógł się połapać, kto z kim plotkuje, kto kogo zna, z kim należy trzymać sztamę, a z kim iœć do łóżka, żeby następnego dnia nie być posšdzonym o pedofilię czy skłonnoœci homoseksualne. Ale z  czasem się przyzwyczaił, a nawet polubił tę jej niezwykłoœć.

– Ile ona miała tych osobowoœci?

– To nie była stała liczba. Niektóre pojawiały się tylko na krótki okres, aby zaraz zniknšć. O ile pamiętam, pewnego dnia jej mšż doliczył się dwudziestu trzech postaci.

– Jak to możliwe? – Doprawdy rudno mi było uwierzyć w tę historię.

– Skoro przeciętny człowiek wykorzystuje jedynie około trzy do czterech procent potencjału swojego mózgu, to co z resztš? Jest martwa?

– Udało się jš wyleczyć?

– Co pan ma na myœli? – spytał z udawanym zdziwieniem.

– No, usunšć te niepotrzebne osobowoœci. – Dla mnie sprawa była oczywista.

– A które według pana były niepotrzebne? Bo ja nawet gdybym mógł odegrać rolę sędziego, nie podjšłbym się orzekania, kto jest potrzebny, a kogo należy usunšć.

– To w jaki sposób można pomóc takiej chorej?

– Do dziœ nie jestem przekonany, czy zwielokrotnienie jaŸni w ogóle można nazwać chorobš.

– I co się stało z tš kobietš?

– Została poddana terapii grupowej, a raczej jej osobowoœci zostały poddane tej terapii, aby wreszcie zaczęły komunikować się ze sobš, zamiast plotkować i walczyć o przywództwo w stadzie.

– I co?

– Po kilku tygodniach terapii zapanowała zgoda.

– Czy ona nadal żyje?

– Tak. Niedawno spotkałem jš przypadkowo. Szła z mężem. Była w zaawansowanej cišży.

– Wyleczono jš? – spytałem zdziwiony, nie rozumiejšc jego stanowiska.

– Tak, „została wyleczona”– rozeœmiał się. – Ma siedem osobowoœci.

– Jak to?

– Obydwoje z mężem uznali, że chcš tworzyć większš rodzinę – odparł wesoło.

– Jaka jest przyczyna rozdwojenia jaŸni?

– Ogólnie uważa się, że najczęstszym powodem bywa jakieœ traumatyczne przeżycie w dzieciństwie.

– A więc jednak to jest choroba?

– Niezupełnie. Nie wiemy, ile człowiek ma osobowoœci, a ile powinien mieć. Najczęœciej ujawnia się tylko jedna i to zazwyczaj wystarcza do życia.

– Ale ta kobieta jednak była leczona – upierałem się.

– Niezupełnie. Terapia była potrzebna, aby przywrócić ład w jej życiu i akceptację tego, kim jest. Skoro czuła się szczęœliwa, majšc siedem osobowoœci, to wspaniale. Niektórzy nie potrafiš w swoim życiu dojœć do ładu z jednš duszš.

– Po co w jej przypadku mózg tworzył kolejne postaci?

– Możliwe, że w ten sposób poszukiwała szczęœcia, miała nadzieję, że następna postać będzie szczęœliwa. Możliwe, że nie chciała przyjšć pełnej odpowiedzialnoœci. Możliwe, że przyczyna była jeszcze inna. A ty z iloma osobowoœciami masz do czynienia?

– Z dwiema – odpowiedziałem machinalnie, zapominajšc o tajemnicy.

– Kochasz obydwie? – Pocišgnšł mnie za język, jakby znał mojš historię.

– Tak – przyznałem

– I masz problem moralny?

– Tak.

– Czy one też cię kochajš?

– Tak. Jestem przekonany, że obie mnie kochajš. – Na wszystkie jego pytania odpowiadałem twierdzšco.

– To na czym polega twój problem? Na tym, że na siłę chciałbyœ, aby była jedna? Wytłumacz mi, proszę, bo nie bardzo rozumiem...

– No chyba tak powinno być, że się kocha tylko jednš?

– Czy wiesz, którš?

– Nie. Teraz już nie. Kocham obie – wyznałem jak na spowiedzi.

– One sš zupełnie różne z charakterów?

– Zgadza się.

– I jedna z nich wie więcej niż druga?

– Tak.

– Jedna z nich zabroniła ci o tym opowiadać?

– Skšd pan to wie?

– Nie domyœlasz się, czemu?

– Niezupełnie...

– Ona lęka się zagrożenia ze strony psychiatrów uważajšcych się za bogów majšcych prawo tworzyć œwiat według własnych wyobrażeń i kryteriów, co jest zdrowe, a co chore. Dlatego tak zafascynował cię Kępiński, bo on nie uważał się za raroga. Antoni do końca życia zachował pokorę wobec umysłu człowieka.

Poczułem wielkš sympatię do tego faceta. Nie potrafiłem się powstrzymać, żeby nie podzielić się z nim mojš tajemnicš.

– Wiem, że nie spotkam pana nigdy więcej i że pan nie zagraża żadnej z nich. Czy mogę panu opowiedzieć swojš historię?

– Chętnie jej wysłucham – zgodził się przyjaŸnie.

Opowiedziałem mu o Eli i Belli, w najdrobniejszych, jeszcze nieznanych ci szczegółach. W milczeniu oczekiwałem jakiejœ porady.

– Zazdroszczę ci, młody człowieku. Z nieznanych nikomu powodów los dał ci niezwykły prezent, którego wartoœć zdołasz docenić dopiero po latach.

– Mój problem nazywa pan prezentem? – zdziwiłem się. – Wolałbym być z jednš zdrowš kobietš.

– Przed chwilš powiedziałeœ mi, że kochasz obie kobiety. Ilu mężczyzn na œwiecie może legalnie mieć dwie żony?

– Niewielu, w każdym razie nie w Europie – przyznałem.

– Sam widzisz, że jesteœ wybrańcem losu.

– Ale co ja mam robić?

– Tylko się cieszyć i jeszcze raz się cieszyć.

– To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? – Poczułem się rozczarowany.

– Czy myœlałeœ już o powiększeniu rodziny?

– Pan chyba żartuje? Dziecko z kobietš chorš na cyklofrenię?

– Bardziej obawiałbym się o twój stan zdrowia, bo człowiek czytajšcy Kępińskiego tak, jakby to był kryminał, musi być wariatem. – Rozeœmiał się serdecznie i sięgnšł po walizkę.

– Czemu nazwał mnie pan wariatem? – Czyżby na koniec chciał mnie urazić?

– Wariat pochodzi od łacińskiego varius, czyli inny. Ty jesteœ inny, choćby dlatego, że zostałeœ wybrany przez los.

Œwiat zawirował mi przed oczami, jakbym był poza œwiatem i mógł patrzeć innymi oczami. Ten cudotwórca w kilka sekund z pechowca zamienił mnie w wybrańca losu.

– Czuję się tak, jakby mi ktoœ zdjšł z pleców wór kamieni. Jestem wdzięczny losowi, że pozwolił mi pana spotkać.

– A ja jestem przekonany, że jeszcze się kiedyœ spotkamy. – Uœcisnšł mi serdecznie dłoń na pożegnanie i wysiadł.

Po chwili przyszedł konduktor i złoœliwie poinformował, że pocišg ma dziewięć godzin postoju na tej stacji.

Wysiadłem.

Idšc ku oœnieżonym szczytom Tatr, radoœnie wymachiwałem neseserem. Jakoœ niezwykle lekko mi się szło. Nawet nie zapytałem, kim był ten prestidigitator zamieniajšcy wór kamieni w skrzydła u ramion. Zapragnšłem wyznać Eli, że jš kocham także pod Giewontem. Podszedłem do telefonu i zadzwoniłem.

– Spotkałeœ jeszcze kiedyœ tego człowieka? – spytała córka.

– Tak. Jego przepowiednia spełniła się w tym roku, i to w dniu twoich imienin. Byłem na konferencji w Gdyni. Oczywiœcie zapisałem się na wszystkie możliwe wykłady. Szczególnie cieszyłem się na warsztat „Grupa Balinta”, prowadzony przez nestora polskiej psychoterapii. Wreszcie spotkam człowieka legendę. Poznałem go natychmiast. To był znajomy z pocišgu, jedyny człowiek, który znał prawdę o Belli.

– I co, nie wytrzymałeœ? Przypomniałeœ mu się?

– Ależ ty mnie dobrze znasz! Oczywiœcie! Po zajęciach podszedłem do niego.

– Panie profesorze, wiele lat temu jechaliœmy w jednym przedziale z Warszawy do Zakopanego. Przegadał pan ze mnš całš drogę. Dzięki tamtej rozmowie zmieniło się moje nastawienie do życia, a mój problem przestał istnieć. Wreszcie mam okazję podziękować panu, panie profesorze.

– Pan jest tym młodzieniaszkiem, który czytał Kępińskiego, jakby to był kryminał? – przypomniał sobie.

– Pamięta pan? – ucieszyłem się. – Nie jestem młodzieniaszkiem, mam już wnuczkę.

– Został pan lekarzem... I jak panu smakuje ten chleb?

– Czuję się potrzebny... ale jest i druga strona medalu. Niestety większoœć pacjentów zapomina nawet podziękować. Szczególnie ciężko jest mi wtedy, gdy ci, którym poœwięciłem wiele energii i uwagi, znikajš bez wieœci, a jeszcze tak niedawno gotowi byli oddać wszystko, żeby pokonać chorobę. Powróciwszy do zdrowia, nawet nie przyœlš głupiej kartki z jednym jedynym słowem: „dziękuję”.

Popatrzył na mnie znad okularów i powiedział z uœmiechem:

– To znaczy, że jest pan znakomitym terapeutš. Nie doœć, że odchodzš, to nawet zapominajš o chorobie. Czyż to nie jest najwspanialsze potwierdzenie skutecznoœci i podziękowanie, jakie może dostać lekarz?

– Ma pan rację, Mistrzu, ale w takim razie nigdy nie dorównam panu, bo ja nie odszukałem pana przez dwadzieœcia siedem lat.

Uœmiechnšł się i uœcisnęliœmy sobie dłonie.

Poklepał mnie po ramieniu jak kolegę po fachu.

Szeœć dni póŸniej profesor Stefan Leder zmarł nagle. Miał osiemdziesišt cztery lata.

– A teraz nalej mi kielicha, abym chociaż w ten sposób uczcił tego wspaniałego człowieka. Zdarzajš się w życiu takie spotkania, które nagle zmieniajš jego bieg. Rozmawiałem z nim dwa razy i w obu przypadkach czułem, jakby mi zdjšł ciężar z pleców i przypišł skrzydła.

Wychylił kieliszek do dna.


 

Ptak

 

– Tylu wspaniałych ludzi odchodzi... – stwierdziła Ida melancholijnie.

– Gdyby nie odchodzili, to na tej planecie niedługo nie byłoby gdzie usišœć, zostałyby tylko miejsca stojšce – stwierdził ze smutkiem i oboje się rozeœmieli.

– Opowiedziałeœ mi wczeœniej bajkę o œpišcej królewnie Belli, którš pocałunkiem obudziłeœ do życia. Zachowałeœ się jak dyplomowany ksišżę i od tamtej nocy rozmawialiœcie ze sobš. Czy to wszystko?

– Nie, to był prolog...

– Co było potem? Opowiedz, proszę.

– A nie chcesz pójœć spać? Już jest póŸno.

– Tatusiu, rozumiem, że jesteœ zmęczony i chcesz się położyć, ale ja nie zasnę.

W oczach miał figlarne iskierki. Uœmiechał się zupełnie inaczej niż człowiek zmęczony.

– Œwinia jesteœ, a nie ojciec! – wykrzyknęła radoœnie. – Aktor ze spalonego teatru! Dobrze wiesz, ile bym dała, żeby usłyszeć resztę, a robisz przerwy na reklamę w najciekawszych momentach opowieœci.

– Dziękuję szanownej widowni w teatrze jednego widza, za aplauz ze œwiniš i wracam do przerwanego przedstawienia. Akt drugi, scena czwarta: rzecz się dzieje na wyspie. Nadchodzi kolejny wieczór po niezwykle udanym dniu. Zapalam œwieczkę i czekam, aż Ela zaœnie głębokim snem.

– Œpisz? – pytam nieœmiało i czekam w niepewnoœci.

– Œpię... – usłyszałem odpowiedŸ Belli.

– Czy już zawsze będziesz ze mnš rozmawiać?

– Tak, zawsze. Zrozumiałam, że mnie kochasz.

– Czy to znaczy, że ty też nie zdradzisz nikomu treœci naszych rozmów?

– Kochajšc, nie zdradza się. Ale ja mogę mówić tylko za siebie.

– Czy to znaczy, że Ela mnie kiedyœ zdradzi?

– Nie wiem i nie mam zamiaru grać roli jasnowidza.

– A potrafisz?

– Tak.

– Jesteœ w stanie przewidzieć przyszłoœć, ale nie chcesz tego robić?

– Tak. To znaczy dokładnie to, co zrozumiałeœ.

– Możesz mnie o tym przekonać?

– To bardzo męczšce. Zrobię to, jeœli bardzo chcesz.

– Powiedz, co będzie za rok.

– Ty sobie nie zdajesz sprawy, jak to strasznie męczy. To jest wykroczenie, którego nie wolno mi robić bezkarnie. Im dalej zaglšdam w przyszłoœć, tym bardziej boli...

– No to chociaż powiedz, co się stanie jutro.

– Poczekaj, niech się skupię.

Nastšpiła długa cisza. Czekałem cierpliwie. Twarz Belli wykrzywił grymas bólu.

– Ptak... – wyjęczała.

– Co to znaczy?

– Nic więcej nie wolno mi powiedzieć.

– Kto ci zabrania?

– Nie pytaj, bo i tak ci nie odpowiem. – Powiedziała to takim tonem, jakby była poddawana torturom. – Proszę cię, postaraj się więcej nie zadawać mi pytań o przyszłoœć.

– Dobrze, ale o przeszłoœci wolno ci mówić.

– Tak, o przeszłoœci mogę. Tylko nie wykorzystuj przeciwko nikomu tego, czego się ode mnie dowiesz. Niezależnie od tego, czego się dowiesz. Przyrzekasz?

– Przyrzekam. Opowiedz mi o przeszłoœci Eli.

– Co chcesz wiedzieć?

– Coœ, czego jeszcze nie wiem.

– Chcesz ogólnie, czy szczegółowo?

– Szczegółowo.

– To zajmie wiele nocy.

– Nie szkodzi, przecież mamy czas...

 

Tej nocy usłyszałem pierwszš częœć historii życia Eli. Poznanie jej rodziców. Wielka miłoœć ojca do matki. Oœwiadczyny ojca, których nie przyjęła, bo kochała innego. Bolesne rozczarowanie, kiedy tamten ożenił się z innš. Ponowne oœwiadczyny, tym razem przyjęte. Skromny œlub. Narodziny Eli i najszczęœliwsze dwa lata życia, zakończone tragicznš œmierciš ojca.

Potem był koszmar: zaniedbywanie przez matkę, dom dziecka, tęsknota za ciepłem, za przytuleniem, za byciem chcianš... Głód. Bicie. Samotnoœć. Paraliżujšcy strach. Beznadziejnoœć sytuacji małej bezbronnej dziewczynki, która wcale się na ten œwiat nie prosiła...

Opowiadała to w najdrobniejszych szczegółach, spokojnym tonem reportera. Nie wytrzymałem napięcia. Rozpłakałem się. Nie potrafiłem powstrzymać szlochu... Emocje były tak silne, jakby to nie była opowieœć, lecz rzeczywistoœć, którš sam przeszedłem. Nie mogłem się uspokoić. Czułem fizyczny ból niechcianego dziecka.

Bella milczała. Nie próbowała mnie uspokajać.

Wyszedłem na papierosa.

Pomogło.

Zasnęliœmy przytuleni do siebie.

Następnego ranka nie mogłem o niczym innym myœleć. Po obiedzie zapytałem Elę, co sobie przypomina ze swojego dzieciństwa i co wie o swoich rodzicach. Jej opowiadanie potwierdziło fakty, które poznałem w nocy. Nie pamiętała żadnych szczegółów z wczesnego dzieciństwa z wyjštkiem jednego momentu, kiedy majšc niecałe dwa latka, bawiła się z ojcem. Ze wspomnień Eli można by stworzyć obraz zupełnie szczęœliwego dzieciństwa. Ale im szczegółowiej opowiadała, tym więcej luk było widocznych w jej pamięci. Jakby ktoœ wydłubał z kolorowej mozaiki wspomnień wszystkie czarne kamyki.

Ela stała mi się bliższa niż do tej pory. Inaczej patrzyłem na jej zachowanie, na jej wybryki, na jej humory. Poznajšc jej przeszłoœć, pokochałem jš jeszcze bardziej.

Im lepiej kogoœ znamy, tym głębszš miłoœciš potrafimy go darzyć, i to niezależnie od tego, czy dowiemy się o pozytywnych, czy o negatywnych jego cechach.

Z niecierpliwoœciš czekałem na zachód słońca. Pragnšłem usłyszeć dalszy cišg opowieœci. Usiadłem na skale, gdy słońce było jeszcze wysoko, jakby moje czekanie z filiżankš w dłoni mogło przyspieszyć nadejœcie zmroku i chwilę, w której zapytam: „œpisz?”.

Na horyzoncie pojawił się jacht. Biały trójkšt żagla przesłonił czerwonš tarczę słońce. To był cudowny widok. Podniosłem do oczu lornetkę i o mało nie trafił mnie szlag. Żaglówka nazywała się PTICA.


Matka

 

Położyłem się z Elš do łóżka i przytuliłem jš w nadziei, że szybko zaœnie. „Udało się” – pomyœlałem, słyszšc jej równy, spokojny oddech.

Nadszedł oczekiwany moment.

– Œpisz?

– Œpię – odpowiedziała natychmiast.

– Dziœ Ela opowiedziała mi o swoim dzieciństwie, ale ty przecież wiesz o tym… – Zorientowałem się, że niepotrzebnie jš informuję o czymœ tak dla niej oczywistym. – Zastanawia mnie jedno. W jej wspomnieniach nie ma tego horroru, który dominuje w twoim opowiadaniu. Wasze wspomnienia różniš się diametralnie! Ona swoje najmłodsze lata uważa, jeœli nie za bardzo szczęœliwe, to w każdym razie za udane. Czy ona kłamie?

– To się nazywa wyparcie. Przeżywajšc jakieœ traumatyczne zdarzenia, mózg robi wszystko, aby œwiadomoœć nie miała do nich dostępu i nie mogła rozpamiętywać ich w nieskończonoœć. One istniejš zepchnięte do podœwiadomoœci. Ja jednak mam do nich dostęp.

– Może rzeczywiœcie lepiej nie znać całej prawdy o sobie. Chyba nie byłbym normalnym człowiekiem, gdybym przeżył to, co Ela.

– Nie gdybyœ przeżył, ale gdybyœ to pamiętał. To nie przeżycia decydujš o naszym obrazie œwiata, lecz wspomnienia, które potrafimy przywołać. Ty też pamiętasz tylko dobre chwile swojego dzieciństwa, te traumatyczne odeszły w niepamięć.

– O nie! Tym razem nie zgodzę się z tobš. Ja miałem bardzo szczęœliwe dzieciństwo. Moja matka kochała mnie nad wszystko. Może nawet była nadopiekuńcza. Do połowy podstawówki byłem prawdziwym maminsynkiem, nigdzie się nie ruszałem bez matki. Może nawet miałem zbyt szczęœliwe dzieciństwo. Dlatego tak bardzo poruszyła mnie wczorajsza historia niechcianego dziecka.

Bella milczała.

– Œpisz? – zapytałem.

– Œpię –  odpowiedziała natychmiast.

– To czemu się nie odzywasz, skoro spisz? – spytałem kretyńsko.

– Bo nie wiem, co powiedzieć.

– Co powiedzieć? Przecież nie zaprzeczysz, że mieliœmy różne matki, a więc i zupełnie różny start w życie. Moja matka mnie kochała, a Eli matka nie kochała jej.

Bella milczała.

– Œpisz? – zapytałem.

– Œpię – odpowiedziała natychmiast.

– No co, czy nie mam racji? Odpowiedz. Obraziłaœ się? Nie chcesz ze mnš rozmawiać?

– Proszę, nie pytaj! Nie każ mi mówić – poprosiła błagalnym tonem. – Wiesz, że nie potrafię kłamać, nie wykorzystuj tego.

– Ty wiesz coœ, co dotyczy mojego dzieciństwa? Czy czegoœ nie chcesz mi powiedzieć?

Znów zamilkła.

– Odpowiedz mi, proszę.

– Tak.

– Moje dzieciństwo było inne, niż myœlę? Odpowiedz!

Milczała

– Odpowiedz, proszę – nalegałem.

– Tak.

– Skšd to wiesz? Czyżbyœ była w moim ciele, kiedy byłem mały?

– Nie.

– To skšd wiesz?

– Z twoich opowiadań. Z twoich reakcji. Z twoich zachowań.

– Co wiesz?

Milczała.

– Ja chcę się dowiedzieć, co wiesz.

Milczała.

– Nagle mnie olœniło. Bella nie tylko nie umie kłamać, ale również nie potrafi pozostawić bez odpowiedzi moich próœb. Spróbowałem jeszcze raz z użyciem tego słowa-zaklęcia.

– Proszę, powiedz mi, czego się dowiedziałaœ – wymówiłem swoje abrakadabra.

– Błagam, nie proœ mnie więcej, bo nie potrafię milczeć, słyszšc słowo „proszę”. Nie chcę ci zrobić krzywdy – przyznała się do tego, co właœnie odkryłem.

– W jaki sposób możesz mi zrobić krzywdę? – spytałem, i dodałem z naciskiem: – Proszę, odpowiedz…

– Mogłabym niechcšcy zniszczyć twój obraz matki. Ty jš kochasz, a....

– …a ona mnie – dokończyłem zdanie Belli. – Zawsze mnie kochała, chyba nawet za bardzo... Jesteœ innego zdania?

Milczała.

Dzięki tej ciszy zrozumiałem, że myœli inaczej, a zdanie, które za niš dokończyłem miało brzmieć zupełnie inaczej. Ale jak?

– Przerwałem ci w pół słowa. Proszę, dokończ zaczętš myœl: „Ty jš kochasz, a...”.

– Ty jš kochasz, a ja nie jestem przekonana, czy już nadszedł czas, abyœ otworzył oczy. Kiedyœ sam wszystko zrozumiesz, bez mojej pomocy...

Nie odzywaliœmy się przez kilka minut.

Postanowiłem już nie prosić jej o odpowiedŸ. Sam mogłem jš znaleŸć, skoro to była tylko kwestia czasu. Bella czekała, œwiadoma, że to, co się za chwilę stanie, będzie momentem przełomowym w moim życiu.

– Jeżeli nie jesteœ duchem, a wytworzyłaœ sobie jakiœ inny obraz mojego dzieciństwa tylko na podstawie moich opowiadań i reakcji, to i ja będę w stanie to zrobić, jeœli popatrzę na siebie twoimi oczami. Boisz się, że mój œwiat mógłby się zawalić, tak?

 Milczała, bo nie użyłem zaklętego „proszę”.

– Chcę zobaczyć, jaki obraz sobie wytworzyłaœ, niezależnie od tego, jaki on jest. Proszę cię, abyœ odpowiadała na moje pytania tylko „tak” i „nie”. Czy boisz się, że ten obraz mógłby mnie przerazić?

– Tak.

– Czy on jest zupełnie inny niż mój?

– Tak.

– Od czego mam zaczšć, żeby stworzyć sobie ten obraz? – spytałem retorycznie. – OK! Już wiem. Zacznę tak, jak ty wczorajsze opowiadanie o Eli, od narzeczeństwa moich rodziców. Aby sprawić matce przyjemnoœć, ojciec pojechał po jej ulubionš płytę do wytwórni odległej o trzysta kilometrów. Mój ojciec szaleńczo kochał mojš matkę. Zgadza się?

– Tak.

– Moja matka miała innego chłopaka, ale z jakichœ powodów nie pobrali się. Uważasz, że bioršc œlub z moim ojcem, nadal kochała tamtego?

– Tak.

– Chyba masz rację. Kiedyœ znalazłem jej list do ojca, w którym mętnie tłumaczyła mu, dlaczego na współżycie zgodzi się dopiero po œlubie. Czy z tego wynika, że nie kochała go na tyle mocno, aby to było podstawš do wspólnego życia?

– Tak.

– Była chorobliwie o niego zazdrosna, a jednoczeœnie zawsze wypowiadała się o nim z pogardš. NIGDY go nie kochała? – położyłem nacisk na słowo „nigdy”.

– Tak.

– Urodziłem się w domu, w małym mieszkanku na trzecim piętrze czynszowej kamienicy. Zaraz potem ojciec kupił nam piękne mieszkanie. Nie, to nie było zaraz potem. To było cztery lata póŸniej. Co się działo przez te cztery lata? Nie wiem. Ale ty też nie wiedziałaœ, przecież ci nie opowiadałem. Nie dojdę do tego. Potem była szkoła... Nie. Wczeœniej opowiadałem o przedszkolu, w którym bez przerwy płakałem. Chyba po trzech dniach mama się poddała i więcej nie próbowała mnie tam odprowadzać. Wiesz, czemu tak strasznie płakałem?

– Tak.

– To i ja muszę wiedzieć. Niech sobie przypomnę. Gdy się pojawiała, natychmiast przestawałem płakać. Inne dzieci nie płakały, tylko ja. One się nie bały. Ja się bałem, że tam zostanę i że mama mnie nie odbierze. Może wczeœniej byłem w żłobku. Uważasz, że już wczeœniej zostawiła mnie gdzieœ na dłużej i tam wytworzył się ten lęk?

– Tak.

– Pewnie u babci na wakacjach? Nie dojdę tš drogš... Spróbuję inaczej. Mama zawsze mnie kochała. Bardzo często mi to mówiła. Wcale nie pragnšłem nawet tego słyszeć, ja wolałem się do niej przytulić. Byłem przylepš. Zawsze było mi mało jej ciepła. Ona swojš miłoœć wyrażała jedynie słowami?

– Tak.

– Chyba masz rację... W gruncie rzeczy nie pamiętam jej pieszczot. Była ze mnie dumna. Chwaliła się mnš i moimi osišgnięciami przed innymi, ale mnie nigdy nie pochwaliła. To ja nie potrafiłem bez niej żyć, a nie ona beze mnie... Pamiętam, jak kiedyœ pomyœlałem, że gdyby umarła, to wyskoczyłbym przez okno, żeby się zabić. Ale przecież ona tyle dla nas robiła. Nieraz mówiła, że chce od nas tylko wdzięcznoœci za swoje poœwięcenie. Myœlisz, że to było z jej strony poœwięcenie?

– Tak.

– Kiedyœ powiedziała: „gdybym miała tylko jedno dziecko, to ułożyłabym sobie życie...” Ona miała jakiegoœ faceta?

– Tak.

– Ale kiedy? To musiało być jeszcze przed moim przedszkolem. Mój ojciec był wtedy za granicš. Miała bardzo ciężko. Czuję, jak mnie zalewa pot... To się zaczyna zgadzać... Powiedziała kiedyœ, że nie ułożyła sobie życia, bo nie mogła oddać żadnego z nas do domu dziecka. Tamten facet nie godził się na dwoje dzieci. A więc oddała mnie do przytułku?

– Tak.

– Ale potem odebrała?

– Tak.

– Wiesz czemu?

– Tak.

– Powiedziałem to wczoraj, jak opowiadałaœ o pobycie Eli w domu dziecka?

– Tak.

– Co takiego mówiłem? Nie mogę sobie przypomnieć. Wczoraj się strasznie rozryczałem i nie mogłem opanować tego płaczu. Byłem w stanie odczuwać to, co odczuwała Ela w domu dziecka?

– Nie.

– Jak to nie? Przecież zupełnie wyraŸnie, niemal fizycznie odczułem wczoraj strach, zagubienie i głód. Głód? Ale ja nigdy nie zaznałem głodu, zawsze miałem nadwagę. Nie. Nie zawsze. Dopiero w szkole. Wczeœniej pamiętam, jak babcia nazywała mnie niejadkiem. Karmišc mnie, opowiadała mi bajki. Jedna łyżka za dużo i rzygałem. O Boże! Wczorajsza opowieœciami o przytułku wywołała u mnie reakcję, którš wzišłem za empatię! Ale to wcale nie było tylko współodczuwanie! Wyobrażajšc sobie położenie Eli, nie mogłem powstrzymać szlochu, bo ja to czułem... Ja to przeżyłem!!! Tak?

– Tak.

– Zrobiło mi się goršco... Ja odczuwałem tak silnie tęsknotę, że nie chciałem jeœć i mało nie umarłem z głodu... Tak?

– Tak.

– Zabrała mnie z domu dziecka tylko pod presjš rodziny, znajomych i sšsiadów. Nie mogłaby już grać roli wspaniałej matki, gdyby jej dziecko zmarło w przytułku. To samo powtórzyło się w przedszkolu, tam też nie mogłem nic jeœć. PóŸniej bała się, że umrę, a ona utraci aureolę matki Polki poœwięcajšcej się dla dzieci, z którš obnosiła się jak ze sztandarem. Bała się, że prawda wyjdzie na jaw, i pozwalała, żebym był maminsynkiem. Ona bała się tylko o swojš opinię?

– Tak.

– Duszno mi. Potrzebuję powietrza. Muszę się przejœć. Chcę być sam. Idę zapalić...

 

Wyszedłem na dwór.

Kręciło mi się w głowie. Napływały nowe wspomnienia. Szczegóły i zasłyszane słowa układały się w spójnš całoœć. Powstawał obraz mojej matki – odarty z rzekomej miłoœci, w którš tyle lat wierzyłem. Zupełnie inna, lecz wreszcie prawdziwa historia.

Tak samo jak Ela byłem niechcianym i niekochanym dzieckiem. Gdybym się tego domyœlił kilka lat wczeœniej, to pewnie z rozpaczy natychmiast popełniłbym samobójstwo. Teraz, kiedy patrzyłem na siebie oczami Belli, miało to już inny wymiar. Wszedłem do wody i odpłynšłem kilkadziesišt metrów od brzegu.

W oddali majaczyło okno rozœwietlone blaskiem œwieczki stojšcej na stole. Było niczym latarnia morska wskazujšca kierunek ku stałemu lšdowi. Mogłem wrócić, mogłem się utopić... Wszystko mogłem!

Rozkoszowałem się słowem „M O G ʔ.

Po raz pierwszy NIC NIE MUSIAŁEM!

Poczułem wielki spokój, jaki może odczuwać tylko człowiek WOLNY.

Œmiałem się...

Uwolniłem się od lęku utraty miłoœci.

Œmiałem się...

Przez wiele lat lękałem się utracić coœ, czego nigdy nie miałem.

Œmiałem się jak wariat...

Bałem się, nie majšc nawet latawca, że ktoœ ukradnie mi helikopter.

Jeszcze wilgotny od wody nachyliłem się nad swojš żonš i pocałowałem jš w usta.

Uœmiechnęła się.

Usiadłem w fotelu naprzeciwko i patrzyłem na jej twarz oœwietlonš migotliwym płomieniem.

– Zrobiłaœ wspaniałš robotę. Od poczštku wiedziałaœ o tym?

– Przeczuwałam wczeœniej. Upewniłam się wczoraj, gdy szlochałeœ jak dziecko...

– Czemu mi tego po prostu nie powiedziałaœ?

– Bo albo byœ zaprzeczył, albo nie byłbyœ w stanie tego znieœć i znów „wlałbyœ owsiankę do wentylatora”. Sam musiałeœ to zrozumieć.

– Dzięki tobie pozbyłem się wreszcie zgniłej pępowiny, którš uważałem za złotš nić łšczšcš mnie z miłoœciš. Dziękuję.

Poczułem się tak lekko, jakbym nic nie ważył. Zasnšłem, siedzšc nago w fotelu.

Œwieczka wypaliła się do końca. Obudził mnie chłód poranka i słońce wpadajšce przez okno.

 


 

Sernik

 

– Powiedziałeœ chłód, a ja na œmierć zapomniałam. Pewnie już dawno wystygł. – Córka zerwała się z krzesła i pobiegła do kuchni.

Wróciła po kilku minutach z dwoma kubkami goršcej czekolady i tacš z sernikiem pokrojonym w romby szerokie na dwa palce.

– O! Sernik! – ucieszył się. – Kiedy zdšżyłaœ go upiec?

– Kiedy się kšpałeœ – odrzekła z dumš. – Dlatego prosiłam, żebyœ się nie spieszył.

– Zaskakujesz mnie.

– Spróbuj, może będzie ci smakował – powiedziała z udawanš obojętnoœciš, spodziewajšc się komplementów.

Odgryzł duży kęs i zastygł w bezruchu, jakby w œrodku było coœ nieoczekiwanego, z czym nie mógł się nie liczyć.

– Co się stało? – spytała zaniepokojona. – Natrafiłeœ na coœ?

– Nieprawdopodobne...

– Co, niedobry? – Była zdezorientowana.

Przełknšł. Jak detektyw szukajšcy œladów marihuany oglšdał, wšchał i rozcierał między palcami okruch sernika.

– Mnie smakuje, a ty możesz nie jeœć. – Naburmuszyła się jak dziecko, obserwujšc jego zabiegi badawcze.

– Smakuje?! To najlepszy sernik œwiata!

– Twoje zachowanie było doœć niezwykłe, bo....

– Skšd znasz ten przepis? – przerwał jej w pół zdania.

– Sama go wymyœliłam. – Odetchnęła z ulgš, dodajšc z dumš: – Zupełnie sama.

– To niemożliwe!

– A jednak to prawda.

– Nie mogłaœ się tego nauczyć od mamy. Ela piekła zupełnie przyzwoite serniki, ale dodawała do nich rodzynki, moczone w rumie. Tu nie ma ani rumu, ani rodzynek.

– Bo nie lubię rodzynek.

– Ale kto ci podpowiedział pomysł z bakaliami i zapachem arakowym?

– A to już jest moja inwencja twórcza.

– W nim nie ma grama mški pszennej. Twoja mama zawsze dodawała trzy łyżki tortowej...

– Zgadza się. Zmodyfikowałam sernik mamy, aby był lepszy.

– I użyłaœ budyniu œmietankowego, a nie waniliowego!

– Poznałeœ po zapachu? – Dziwiła się coraz bardziej.

– Masłem wysmarowałaœ tortownicę i posypałaœ mškš ziemniaczanš, a nie bułkš tartš?

– Tak. Nie wiedziałam, że tak dobrze znasz się na pieczeniu? Sam też robisz serniki?

– Tylko jedna osoba na œwiecie, oprócz mnie, znała ten przepis.

– Nikt nie zna tego przepisu! Sama go wymyœliłam! – zaprzeczyła zupełnie już zdezorientowana.

– To jest ten sam sernik... – Zasępił się.

– To jest mój sernik! – upierała się bliska płaczu.

– Tak on jest twój, bo ty go upiekłaœ. To jest najwspanialszy sernik œwiata!

– Uff, a już myœlałam, że jest niedobry.

– Ale skšd ty znasz ten przepis?

– To mój przepis!

– Masz rację, jest dokładnie taki sam.

– Niemożliwe. Nikt nie wie, jak go robię!

– Przekonać cię, że ja wiem?

– Nie uda ci się, bo od poczštku do końca sama go wymyœliłam.

– Żółtka utarłaœ z cukrem gruboziarnistym, a pod koniec dodałaœ sok z połowy cytryny.

– Tak. I to ma być dowód?

– Kupiłaœ paczkę z piętnastoma jajkami. Jedno z nich... – Zamknšł oczy, jakby czytał w jej myœlach. – …trzecie od lewej włożyłaœ do lodówki, jeszcze zanim zaczęłaœ rozbijać jajka?

– Tato! Nie widziałeœ, jak go szykowałam. Nie mogłeœ policzyć skorupek. Nie zaglšdałeœ do lodówki. Tato! Ty jednak jesteœ jasnowidzem!

– Nie. Ja widziałem, jak ten sernik był przygotowywany.

– Przecież byłeœ w łazience. Słyszałam, jak się kšpałeœ!

– Nie dziœ. Ciebie jeszcze wtedy nie było na œwiecie.

– O czym ty mówisz?

– Nieważne.

– O nie! Teraz mnie tak nie zostawisz! Nie wykpisz się tym swoim „nieważne”!

– Dobrze... Opowiem ci, ale najpierw zjem jeszcze jeden kawałek.

– Możesz zjeœć nawet cały, ale ja chcę się dowiedzieć, skšd wiedziałeœ, że jedno jajko schowałam do lodówki, i to właœnie trzecie od lewej?

Jadł w milczeniu, wolno przeżuwajšc. Twarz łagodniała mu z każdym kęsem.

– Masz rację. Jeden kawałek to za mało. Daj mi whisky do popicia.

Zjadł jeszcze dwa kawałki i wychylił szklaneczkę whisky.

– W naszej firmie wszystko robiło się na ostatniš chwilę. Kontrakt mieliœmy niemal w kieszeni, ale na dwa dni terminem przetargu okazało się, że brakuje jednego rysunku, który miał przygotować nasz kontrahent. Projekt był utajniony i ktoœ z naszej firmy musiał odebrać go osobiœcie. Nikomu nie chciało się jechać taki kawał drogi, więc losowaliœmy. Wypadło na mnie.

Wyjechałem wczeœnie rano i obiecałem Eli, że wrócę na noc. Była piękna pogoda, cudowne babie lato. Słońce oœwietlało zrudziałe dębowe liœcie, jakby...

– Teraz będziesz mi opowiadał o pogodzie, zamiast odpowiedzieć, skšd wiesz, że trzecie jajko od lewej włożyłam do lodówki? – przerwała rozdrażniona. – Chcesz, żebym się wœciekła? To dlatego tak wolno przeżuwałeœ sernik, żeby przygotować sobie rozwlekłš historyjkę o jesiennej pogodzie?

– Nie, kochanie. Opowiadanie będzie krótkie. Postaram się, abyœ nie żałowała czasu, który poœwięcisz na wysłuchanie tej historii. Ale pogoda odegrała w niej ważnš rolę. A  sernik rzeczywiœcie jadłem wolno, ale tylko dlatego, żeby rozkoszować się każdym kęsem. Twój sernik jest boski!

Bardzo dobrze mi się jechało i jeszcze przed południem dotarłem na miejsce. Wszystko było przygotowane, brakowało tylko mojego podpisu na formularzu odbioru. Po kilku minutach mogłem już wracać. Popatrzyłem na mapę i postanowiłem wrócić innš drogš. Chciałem nasycić się widokiem cudownie kolorowych jesiennych gór. Rudziejšce w słońcu drzewa, jakby pomalowane dukatowym złotem, odbijały każdy promień. Co? Już nie przerywasz moich opisów przyrody?

– Zacisnęłam zęby i czekam cierpliwie, aż się skończš. Jeœli przerwę, to pewnie jeszcze dołożysz chmurki jak baranki na szafirowym niebie przypominajšce kształtem rozeœmiane twarze prezydentów Stanów Zjednoczonych, zdobišce zielone banknoty i tak dalej… i w kółko Macieju.

– Wygrałaœ. Koniec relacji o florze. Przechodzę do raportu zdarzeń. Miałem kilka godzin w zapasie i mogłem zachwycać się widokami albo zwiedzić jakieœ miasteczko. Włšczyłem radio, ale polskie stacje nadawały muzykę poważnš, a czeskie ludowš. Otworzyłem schowek i na chybił trafił wycišgnšłem kasetę. Wydała mi się z wyglšdu znajoma, ucieszyłem się, że drogę uprzyjemniš mi ulubione przeboje. Włšczyłem jš. Było to nagranie nocnej rozmowy z gospodarzem zrobione w przeddzień moich oœwiadczyn.

– Czy to była ta jedyna kaseta z rozmowš, wyżebrana od mamy w czasie oœwiadczyn? – zaciekawiła się.

– Tak, właœnie ta. Celnie to ujęłaœ. Słuchałem jej wiele razy i dlatego tak dokładnie mogłem przytoczyć tamtš rozmowę z gospodarzem w roli ducha. Ale od kilku miesięcy nie miałem chęci na powtórne przeżywanie tamtych chwil. Problemy z Elš zniechęcały mnie i przesłaniały wspomnienia. Wyłšczyłem magnetofon. Jednak pomysł, aby odwiedzić tamtš mieœcinę i zajrzeć do Kaplicy Czaszek, już zakiełkował w mojej głowie. Spróbowałem go odpędzić jak uprzykrzonš muchę, ale to nic nie pomogło. Nie mogłem skupić się na niczym innym. Byłem tak blisko….

Sprawdziłem na mapie.

Po paru minutach znalazłem bocznš dróżkę do kurortu. Policzyłem w pamięci. Naddawałem kilkadziesišt kilometrów, ale i tak miałem spory zapas czasu. Tego dnia wszystko układało się po mojej myœli, a na dodatek słońce oœwietlało nieopisanie piękne krajobrazy.

Po drodze kupiłem kwiaty. Od razu znalazłem dom na skraju miasteczka i z szerokim uœmiechem na pysku zadzwoniłem do drzwi...

Otworzyła mi Maria. Była w czerni. Z trudem jš poznałem. Wychudła i postarzała się w cišgu roku o kilka lat. Patrzyła na mnie mętnym wzrokiem. Chciałem zostawić kwiaty i odejœć. W końcu dotarło do niej, kim jestem.

– WejdŸ. Stefan zmarł w lipcu.

Zatkało mnie.

– Proszę przyjšć... – zaczšłem standardowe kondolencje.

– Lepiej nie kończ – przerwała mi. – Słyszałam to dziesištki razy. Rzygać się chce…

– Przepraszam...

– Nie przepraszaj – ucięła krótko. – Skoro już jesteœ, to napij się ze mnš kawy.

Wszedłem do œrodka. W domu panował nieład. Wszystko wydało mi się jakieœ szare, jakby od jego œmierci nie sprzštała i nie wycierała kurzu.

Postawiła na stole kawę i cukierniczkę.

– Nie mam nic do kawy, tylko cukier. Nawet nie mam pokruszonych ciasteczek. – Przypomniała sobie okruchy z plecaka, którymi ich wtedy częstowałem. – Nic już nie mam.

– Może skoczę do sklepu i kupię coœ do jedzenia – zaproponowałem. Nie jadłem obiadu, ale chyba i tak nic bym nie przełknšł.

– Nie jestem głodna, a snu w sklepie nie sprzedajš. Stefan zmarł nagle – dodała, nieskładnie mieszajšc wštki. – Na zawał. Od jego œmierci nie spałam dłużej niż dwie godziny. Nie pomagajš nawet prochy.

Mimo brudnych szyb dostrzegłem ogromny zapas pastylek nasennych na szafce nocnej. Widocznie próbowała różnych œrodków uspokajajšcych.

Tak szybko, jak to jest możliwe tylko w górach, nastšpiła zmiana pogody. Nagle pociemniało. Zerwała się wichura i zamieć œnieżna. Siedzieliœmy prawie po ciemku. Byłem wœciekły na siebie, że niepotrzebnie nadrobiłem taki kawał drogi. Liczyłem w myœlach, jak długo będę się wlókł w œnieżycy, zanim dotrę do domu. Dopiłem kawę.

– Muszę jechać – wypowiedziałem standardowe pożegnanie.

Nie zatrzymywała mnie. Wstała machinalnie razem ze mnš i odprowadziła mnie do drzwi.

– Dziękuję, że chciałeœ nas odwiedzić. – Starała się zachować pozory kurtuazji.

– Nie wiedziałem...

– Nie kończ. IdŸ już.

– Do widzenia – powiedziałem, odchodzšc.

Nie odpowiedziała.

Na dworze szalała burza œnieżna. Malucha stojšcego za płotem prawie nie było widać. Dobiegłem do niego i wskoczyłem do œrodka. Gruba warstwa œniegu zakleiła okna i lusterka wsteczne. Przez zamieć majaczyło œwiatełko w domu Marii.

Jak tu się wszystko zmieniło – pomyœlałem. – Wtedy, w lecie, było tu zupełnie inaczej, no ale wtedy nie było œniegu. Teraz dokoła było biało i wydawało mi się, że jakoœ pusto. Aby ruszyć z miejsca, musiałem oczyœcić szyby ze œniegu. Zastanawiałem się, czy znajdę w bagażniku skrobaczkę. Zaklšłem siarczyœcie i wysiadłem, żeby jej poszukać. Byłem tylko w sweterku, nie wzišłem ze sobš nawet kurtki. Oczywiœcie nie znalazłem niczego, co nadawałoby się do odgarnięcia œniegu. Po kilkunastu sekundach wiatr przewiał mnie na wskroœ. Wsiadłem do samochodu, żeby odtajać. Zerknšłem na licznik, wskazywał sto trzydzieœci jeden tysięcy trzysta kilometrów. Wpadłem na pomysł, aby zamiast skrobaczki użyć pustego pudełka po kasecie. Wzišłem je do ręki pudełko. Kaseta była zatytułowana Krzak róży. Kiedyœ wszystkim swoim nagraniom nadawałem takie poetyckie tytuły, jakże pasujšce do skrobania szyb. Popatrzyłem na ogródek. Przed domem było pusto. Co się stało z ogromnym krzakiem róży, który użyczył mi siedmiu najpiękniejszych kwiatów, abym się oœwiadczył Eli? Zamknšłem auto i jeszcze raz zastukałem do drzwi. Tym razem poznała mnie natychmiast, mimo œnieżnej czapy na głowie.

– Co się stało? Samochód nie chce zapalić? – spytała przytomnie.

– Co się stało z krzakiem róży, który rósł przed domem? – odpowiedziałem pytaniem.

Spojrzała na mnie jak na wariata.

– Przeniosłam go na cmentarz i zasadziłam na grobie Stefana.

Zrozumiałem, że moje obawy nie były bezpodstawne. Maria planowała przeprowadzkę. Jej ukochany krzak już tam na niš czekał. Nawet nie robiła zakupów i pewnie nie łykała pastylek nasennych, tylko je zbierała...

Na stole wcišż stały puste filiżanki.

– Czy może mnie pani jeszcze poczęstować kawš?

– Dobrze – powiedziała i wyszła do kuchni. Po chwili wróciła z filiżankš kawy i postawiła jš przede mnš.

– Proszę posłuchać... – Wstałem od stołu i włożyłem kasetę do odtwarzacza. Nastawiłem jš doœć głoœno.

Z poczštku była zupełnie zdezorientowana i wœciekła na mnie. Siedziała jak sparaliżowana i słuchała. Rozbeczała się na cały głos w momencie, gdy Stefan opowiadał o krzaku róży. Przeraził mnie ten płacz. Chciałem zatrzymać taœmę.

– Nie wyłšczaj! – krzyknęła przerażona, jakby to nie była kaseta, lecz seans spirytystyczny, którego nie da się powtórzyć.

– Koniec? – spytała, gdy skończyła się pierwsza strona.

– Jest jeszcze druga częœć.

– Włšcz – poprosiła. – Proszę, nie zwracaj uwagi na mojš rozpacz. Od dnia jego œmierci nie potrafiłam płakać.

Przełożyłem kasetę na drugš stronę. Za oknem utworzyły się zaspy po kolana, a ja cišgle tkwiłem w miejscu, zamiast być już w połowie drogi.

– Proszę, pozwól mi tego posłuchać jeszcze raz – wyszeptała, gdy magnetofon się wyłšczył.

Za drugim razem reagowała spokojniej. Œmiała się z żartów Stefana i płakała, gdy opowiadał o swojej bliskiej œmierci. Słuchałem razem z niš, zamiast wstać i odjechać, zostawiajšc jš sam na sam z głosem Stefana.

Minęła następna godzina...

Wstałem.

Popatrzyła na mnie jakoœ dziwnie i powiedziała szeptem domokršżcy sprzedajšcego niezwykle skuteczny preparat odchudzajšcy:

– Nie będę się z tobš targować. Powiedz tylko, ile chcesz za to nagranie. Zapłacę każdš cenę. Nie wymieniaj zbyt małej kwoty, abyœ potem nie żałował. Mam konto w banku za granicš. Jeœli zechcesz, ten dom także przepiszę na ciebie. Tylko sprzedaj mi tę kasetę. Błagam.

Zakręciło mi się w głowie. W oczach zamajaczył mi neseser pełen banknotów z wizerunkiem prezydenta Franklina. W cišgu jednego wieczoru mogłem się stać bogaty. Wiedziałem, czego od niej zażšdam

– Każdš? – spytałem z niedowierzaniem.

– Każdš! Żadna nie będzie dla mnie za duża. Jeœli chcesz, dodatkowo zrobię ci loda z połknięciem. Wiesz, że byłam prostytutkš – odpowiedziała bezczelnie.

Nadal była pięknš kobietš, œwiadomš swojej urody i pragnień facetów.

– Chcę, żebyœ mi dała przepis na sernik, który upiekłaœ tamtego wieczoru – powiedziałem to takim tonem, jakbym żšdał seksu, i przeszedłem na „ty”, nie pytajšc jš o zgodę.

Popatrzyła na mnie jak na idiotę.

– Nie chcesz pieniędzy? Możesz w jednej chwili stać się bogaty – zdziwiła się.

– Usłyszałem, co do mnie powiedziałaœ. Nie jestem głuchy. Wy nie wzięliœcie od nas ani grosza za kwaterę. Stefan przewidział, że przyjdzie taki moment, kiedy i ja dam coœ, co dla mnie nie będzie miało większej wartoœci, a dla obdarowanej osoby będzie bezcenne i uratuje jej życie. Jego słowa stały się dla mnie przepowiedniš. Tak mi zapadły w pamięć, że zostałem nawet honorowym dawcš krwi.

Zaœmiała się serdecznie swoim dawno zapomnianym perlistym œmiechem.

– Dziœ brzmi to jak proroctwo Stefana. Ale wtedy nawet nie przypuszczałem, że kiedyœ będę mógł się odwdzięczyć właœnie tobie.

– Mam wrażenie, że to on cię tu przysłał...

– A ja mam wrażenie, że on przysłał tę nawałnicę. Gdyby nie œnieżyca, prawdopodobnie nie zauważyłbym braku róży, a następnym razem już bym cię tu nie zastał.

– Kiedy się domyœliłeœ?

– Dopiero kiedy powiedziałaœ „przeniosłam krzak róży”. Zrozumiałem, że i ty planujesz tam się przenieœć.

– Postanowiłam to zrobić dzisiejszej nocy. Pokrzyżowałeœ moje plany.

– Tak jak moje ta œnieżyca. Nie wiem, ile czasu będę teraz jechał do Warszawy.

– Zaraz się dowiemy. – Podeszła do telefonu i wykręciła krótki numer.

– Ile czasu potrzeba na dojazd do Warszawy? – powiedziała do słuchawki… – Już jesteœmy odcięci od œwiata. Od dwóch godzin drogi sš nieprzejezdne aż do Wrocławia. Dobrze, że zostałeœ, utknšłbyœ w gigantycznym korku. Do rana ich nie odœnieżš. Musisz zostać tu na noc – poinformowała mnie o sytuacji na drogach.

– Cholera!

– Co się stało?

– Stracimy kontrakt, jeœli czegoœ nie dostarczę do dziewištej rano.

– To raczej mało prawdopodobne, nawet jeœli przestanie padać.

– Wiem. Gdybym pojechał prosto, to najpóŸniej za trzy godziny byłbym w domu. Pozwól mi zadzwonić do Eli.

– Dobrze, poinformuj jš o sytuacji, a ja wyskoczę do sklepu.

– Może ja pójdę?

– Nie! – powiedziała tonem nieznoszšcym sprzeciwu.

Zadzwoniłem.

Tak jak się spodziewałem, zaliczyłem pierwszš częœć piekielnej awantury. Nic nie pomogły wyjaœnienia. Do Eli nie docierały żadne argumenty. Nie interesowały jš nieprzejezdne drogi. Uważała, że od dawna planowałem zdradę, a teraz baraszkuję w najlepsze z jakšœ ciziš i nie chce mi się wychodzić z ciepłego wyrka. Miałem powyżej uszu jej bezsensownych oskarżeń. Wiedziałem, że po powrocie nie ominie mnie druga częœć bezpodstawnych zarzutów, a te będš jeszcze gorsze. Od wielu dni powstrzymywałem się od palenia. Na stole leżała otwarta paczka papierosów. Zapaliłem...

Wróciła Maria z dwiema siatkami pełnymi zakupów.

– Nie odchodŸ, pomożesz mi – powiedziała, gdy zaniosłem produkty do kuchni.

Nie wiem, jak ona to wszystko zdobyła. Wtedy w sklepach prawie niczego nie było, a ona wyjmowała z toreb luksusowe towary. Przyniosła nawet Jasia Wędrowniczka.

– Skoro możemy tylko czekać, aż œnieg przestanie padać, zróbmy coœ sensownego.

Nie mogłem się mylić, w jej głosie usłyszałem radoœć.

– Nalej po szklaneczce, aby nam się przyjemnie pracowało.

– Z wodš czy z lodem?

– Czy ja wyglšdam na takš, co rozcieńcza? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Otworzyłem lodówkę. Była zupełnie pusta, tylko w zamrażalniku leżał samotny pojemnik z lodem.

Napełniłem szklaneczki.

– Aby nie było zakalca! – Wychyliła do dna.

Wydawała mi różne polecenia, tłumaczšc jednoczeœnie proporcje i kolejnoœć, w jakiej należało dodawać produkty. Otworzyła opakowanie z jajkami i trzecie jajko od lewej, z górnego rzędu, włożyła do lodówki.

Gdy wsadzaliœmy do nagrzanego piekarnika tortownicę z sernikiem, butelka była już w połowie pusta. Potem Maria smażyła kotlety schabowe panierowane w wiórkach kokosowych, a ja oglšdałem wiadomoœci. Ich główny tematem była klęska żywiołowa. Cała południowo-zachodnia Polska była nieprzejezdna. Na drogach panował nieprawdopodobny chaos. Ciężarówki zatarasowały wiele dróg w górach, bo nie mogły wjechać pod górę. Wiele miejscowoœci było odciętych od œwiata. Nawałnica przesuwała się szybko na wschód, paraliżujšc coraz większe obszary kraju. Władze zamierzały ogłosić stan klęski żywiołowej. Prawdopodobieństwo, że następnego dnia uda mi się dotrzeć do Warszawy, spadło do zera.

– Czym się teraz martwisz? – spytała, widzšc mojš zatroskanš minę.

– Sytuacjš.

– No, ale w tej chwili to konkretnie czym?

– Tym, że nie mam ze sobš nawet pidżamy. – I zaczšłem się œmiać.

– Szczęœliwi ci, co martwiš się o koszule nocne, gdy na dworze szaleje zamieć, powiedziałby Stefan... – naœladowała jego sposób mówienia.

Usiedliœmy do stołu.

Jedzenie było wyœmienite, a języki już nam rozwišzał „czerwony Jasio”.

– Jak ci, poeto, smakuje kolacja z mewkš? – spytała zadziornie.

– Może kiedyœ byłaœ, ale nie jesteœ!

– Skšd to możesz wiedzieć?

– Bo prostytutka nie potrafi tak kochać jak ty...

– Co ja?

– Nadal kochasz Stefana, a nie jego pienišdze. Gotowa byłaœ wszystko oddać za jego głos na kasecie.

– A co, żałujesz, że nie wzišłeœ pieniędzy?

– Nie.

– Kłamiesz! Widzę, że czegoœ żałujesz!

– Szkoda mi trochę... Można było upiec dwie pieczenie... – spróbowałem się wykpić przysłowiem.

– Żałujesz, że nie zażšdałeœ seksu?

– Nie!

– No to mów jasno, o co ci chodzi. Szkoda, że co?

– Że nie poprosiłem cię, żebyœ i ty opowiedziała mi o swoim życiu.

– A co chcesz wiedzieć?

– Opowiedz, jak tam jest?

– Gdzie?

– W domu publicznym... – wykrztusiłem.

– Po co?

– Zwykła ciekawoœć. Nigdy tam nie byłem i pewnie nigdy się nie odważę.

– Ty chyba jednak jesteœ prawdziwym poetš... – Uœmiechnęła się do mnie jak do syna.

Sernik się piekł, a Maria opowiadała mi o swojej przeszłoœci, o kobietach pracujšcych w domu publicznym, o klientach.... Miała niezwykły dar opowiadania. Zręcznie przeplatajšc smutne historie anegdotami, potrafiła każdš zakończyć jakimœ morałem lub puentš. Starczyłoby tego na kilkutomowš powieœć obyczajowš.

Zerknęła na zegarek. Wyjęła ciasto z piekarnika i postawiła na parapecie, aby szybciej ostygło.

– Teraz wiesz już więcej o burdelu, niż gdybyœ tam był. Masz jeszcze jakieœ pytania?

– Czy to prawda, że w domu publicznym często umierajš klienci? – zdobyłem się na odwagę.

Popatrzyła na mnie uważnie, jakbym był handlarzem narkotyków, który chce jej sprzedać trefny towar. Potem długo obserwowała latarnie za oknem.

– Bardzo rzadko. Prawie nigdy. To sš wyjštki. Stefan nieraz żartował, że chciałby zakończyć życie w łóżku z prostytutkš. Dostał zawału, kiedy się kochaliœmy. Umarł tak, jak tego pragnšł – wyznała szeptem, patrzšc za okno.

Na dworze było zupełnie cicho. Wichura ustała. Œnieg nadal sypał ogromnymi płatami.

– Teraz jestem pewna! To jednak twoja robota, ty sukinsynu – powiedziała ze œmiechem do portretu Stefana. – To jest wystarczajšcy powód! Mam prawo to zrobić!

Zdjęła ze œciany obraz z jego podobiznš i odwróciła go. Z tylnej œcianki oderwała szary papier. Podeszła z nim do telefonu i  wybrała numer.

– Mšż mi powiedział, że jak znajdę się w potrzebie, mam zadzwonić pod ten numer i podać hasło. „Rosenstrauch” – odczytała napis na odwrotnej stronie obrazu. – Czekam. Tak. Ulica Przemian 34. Zrozumiałam. – Odłożyła słuchawkę.

Pokroiła sernik na romby szerokie na dwa palce.

– Czemu kroisz ciasto w romby, a nie jak wszyscy w prostokšty? – zapytałem.

– Bo Stefan mi powiedział, że w taki sposób pokroiłeœ sernik tamtego wieczora.

To był ten sam sernik. Ósmy cud œwiata. Rozpływał się w ustach. Nie potrafiłem ukryć zachwytu. Rozkoszowałem się każdym jego kęsem. Nie mogłem się powstrzymać. Zjadłem cztery kawałki. Maria tylko jeden.

– Jedz, cały jest dla ciebie.

W oknie mignęła czyjaœ sylwetka. Potem ktoœ zapukał do drzwi. Maria poszła otworzyć. Przybysz ubrany był w biały kombinezon z kapturem bez żadnych dystynkcji. Na nogach miał białe buty narciarskie. W ręku trzymał krótkofalówkę.

– Witaj, Mario. Słyszałem, że masz problem. Jaki? Opowiedz, proszę – powiedział ciepło.

– Chcę, żeby najszybciej jak to tylko jest możliwe ten mężczyzna wraz ze swoim samochodem znalazł się w Warszawie.

– Ten kremowy maluch to pana własnoœć? – Przybysz zwrócił się do mnie.

– Tak – potwierdziłem, lekko zawstydzony, że nie mam jaguara.

– Dobrze, że to nie Mercedes. Proszę poczekać.

Zakpił ze mnie albo się ucieszył. Nie byłem przekonany. Wyszedł, ale po dwóch minutach pojawił się z powrotem.

– Za dwadzieœcia dwie minuty niech pan będzie gotowy do drogi.

Chciałem wyjœć, żeby odœnieżyć samochód. Powstrzymał mnie gestem dłoni i znów gdzieœ wyszedł. Po kwadransie na drodze coœ się zaczęło dziać, chyba wojsko ciężkim sprzętem odœnieżało ulicę.

– Zjedz jeszcze kawałek – powiedziała Maria, jakby wizyta tamtego faceta i ruch za oknem nie miały znaczenia. – Dziękuję ci za prezent.

– Drobiazg – odparłem, myœlšc o kasecie.

– Życie nie jest drobiazgiem. No, pora na ciebie. – Maria przytuliła mnie, całujšc w policzek.

Wszedł inny mężczyzna w białym kombinezonie, ten nie miał narciarskich butów. Podał mi coœ w rodzaju białego worka, w jakim dzieci noszš kapcie do przedszkola.

– Niestety musi pan to założyć na głowę, panie Andrzeju – zwrócił się do mnie po imieniu.

Zacišgnšł sznurek na dole worka i zawišzał go na węzeł. Wyprowadził mnie pod rękę i wsadził do samochodu terenowego.

– Ale ja muszę wzišć neseser.

– Proszę się o nic nie martwić. Maria przekazała mi już pana neseser.

Jechaliœmy z dziesięć minut po bezdrożach, strasznie trzęsło. Potem leciałem helikopterem. Ale nawet wtedy nie pozwolono mi zdjšć worka. Z zasłyszanych rozmów niewiele się dowiedziałem. Piloci podawali tylko krótkie komendy w obcym języku. Nie wiem, ile czasu lecieliœmy, bo alkohol zrobił swoje i zasnšłem.

Obudziłem się, gdy ktoœ dotknšł mojego ramienia. Facet, który mówił do mnie po imieniu, pomógł mi wysišœć i kazał mi się oprzeć o dach jakiegoœ samochodu.

– Tš drogš do końca, a potem w lewo. Do widzenia, panie Andrzeju. Szerokiej drogi! – I odszedł, nie zdejmujšc mi worka z głowy.

Kilka minut szarpałem się ze sznurkiem zawišzanym na węzeł. W tym czasie helikopter wystartował. Musiałem się przytrzymać samochodu, żeby mnie podmuch nie przewrócił. Gdy wreszcie udało mi się zerwać worek z głowy, œmigłowca nie było już widać. Ze złoœciš cisnšłem worek na ziemię. Stałem na polanie obok mojego poczciwego malucha. Dookoła był las. Dojechałem tak, jak mi kazał, do drogi asfaltowej i skręciłem w lewo. Po obu stronach szosy były rzadkie zabudowania. Zobaczyłem œwiatła jakiegoœ miasta. Ucieszyłem się, że za chwilę zobaczę tablicę z napisem „Wrocław” i zdšżę na rano do firmy. Nagle przypomniałem sobie, że w wiadomoœciach pokazywali Wrocław cały zasypany œniegiem, a dokoła mnie nie było ani œladu œniegu.

To była Warszawa!

Parkujšc przed domem, zerknšłem na licznik, pokazywał sto trzydzieœci jeden tysięcy trzysta trzynaœcie kilometrów. Dochodziła północ.

Ela powitała mnie piekielnš awanturš. Uważała, że gdyby mi nie zrobiła tamtej awantury przez telefon, to zostałbym do rana u jakiejœ głupiej dziwki, a tak pewnie zdšżyłem strzelić tylko jeden numerek. Kpiła sobie z rozmowy telefonicznej, ze œnieżycy i z zablokowanych dróg. Uważała mnie za kłamcę. Używała najgorszych słów, a repertuar miała bogaty.

Nie odzywałem się. Nie mogłem przecież w żaden sposób udowodnić tego, co przeżyłem. Gdzieœ w lesie został płócienny worek, który zerwałem z głowy. Nawet gdybym pojechał go szukać i znalazł, dla niej i tak nie byłby to wystarczajšcy dowód. Zacisnšłem wargi, bojšc się odezwać. Wiedziałem, że jeœli poczuje ode mnie alkohol, do rana nie skończy z wymówkami.

Poczekałem, aż zaœnie.

Zapaliłem œwieczkę.

Musiałem się z kimœ podzielić swojš przygodš. Opowiedziałem jš w najdrobniejszych szczegółach. Tak jak teraz tobie.

Bella słuchała, nie przerywajšc. Myœlałem, że ona też uzna całš tę historię za zmyœlonš i zacznie mnie podejrzewać o zdradę.

– Co, nie wierzysz mi?

– Wierzę. Przecież wiesz, że ja wiem, kiedy kłamiesz. Podczas tej opowieœci tylko raz skłamałeœ, mówišc: „kupiłem Marii trzy róże”.

– Kupiłem siedem – przyznałem skruszony.

– Bardzo dobrze zrobiłeœ, to szczęœliwa liczba. A co się stało z resztš sernika? – zapytała.

– Ostatnie cztery kawałki zostały na stole.

– A neseser?

– Wyjęli mi z ręki, zakładajšc worek na głowę. Potem znalazłem go w maluchu.

– Zaglšdałeœ do œrodka?

– Nie.

– To zajrzyj.

Otworzyłem neseser.

W œrodku było metalowe pudełko po duńskich cukierkach. W nim, na serniku, leżało zdjęcie krzaka róży rosnšcego przed domem Marii. Na odwrocie był napis: „Pragnę, żebyœ miał go na pamištkę po Stefanie – Maria”.

– To co ja mam teraz zrobić z tym sernikiem? Zasuszyć jak kiełbasę? – zażartowałem, nie rozumiejšc, o co w tym wszystkim chodzi.

– Daj mi spróbować – poprosiła Bella.

Wyjšłem porcję sernika i malutkimi kawałkami karmiłem nim œpišcš żonę.

– Wspaniały. To raczej jest uczta duchowa, a nie sernik. – stwierdziła. – Ale ty też zjedz.

Wzišłem następny kawałek.

I...

Pod sernikiem leżał złoty zegarek. Niezwykle rzadki egzemplarz. Specjalna edycja wyprodukowana z okazji siedemdziesięciopięciolecia firmy „Doxa”. Marzenie, na które nigdy nie było mnie stać.

Mam go do dziœ.


 

Upiór

 

– Nieprawdopodobna historia, zupełnie jak z perskiej bajki o latajšcym dywanie – skomentowała Ida.

– Masz rację. Ale życie z twojš mamš bardziej przypominało kryminał niż bajkę.

– Często robiła ci sceny zazdroœci?

– A co dla ciebie znaczy często? Czy raz na miesišc to często? Czy codziennie to często? Czy co godzinę to często? – odpowiedział całš seriš pytań.

– Uważasz, że robiła te sceny bez powodu?

– A jaki powód może być wystarczajšcy do robienia scen?

– Często zdradzałeœ mamę?

– Czyżbyœ się jeszcze nie domyœlała?

– Czego?

– Nie słyszysz tego, co mówię?

– A co mówisz?

– Dalej uważasz, że ta rozmowa prowadzi do jakiegoœ celu?

– A ty uważasz inaczej? – NajwyraŸniej nie wiedziała, o co mi chodzi.

– Zauważyłaœ, że od pewnego czasu tylko zadajemy sobie pytania, nie odpowiadajšc na nie?

– Czy ty to robisz specjalnie?

– A jak uważasz?

– Uważam, że robisz mnie w balona...

– Oczywiœcie – przyznał uczciwie.

– Po co?

– Bo jeœli zadajesz pytanie i nie interesuje cię odpowiedŸ, to znaczy, że masz swoje własne zdanie, którego nie chcesz zmieniać – wyjaœnił jej.

– To po co bym pytała?

– Aby utwierdzić swój poglšd, a nie po to, by go zweryfikować albo dowiedzieć się czegoœ nowego. Ty nie chcesz zmieniać swojego zdania o mnie i dlatego nie czekasz na odpowiedŸ. Masz prawo.

– Do czego mam prawo?

– Masz prawo uważać mnie za babiarza, który nic innego nie robi, tylko ugania się za spódniczkami i zdradza twojš mamę na prawo i lewo.

– Wcale tak nie uważam.

– Masz również prawo uważać mnie za œwiętego, który nigdy nawet nie popatrzył na innš kobietę.

– Też tak nie uważam.

– To jak uważasz?

– Nie wiem. Sama nie wiem...

– Co by się stało, gdybym się okazał inny niż obraz, jaki ci przedstawiała twoja matka?

– Inny, czyli lepszy?

– Tak.

– To moja mama wydałaby mi się...

– Kłamcš? – Odważył się wreszcie powiedzieć to, co od dawna leżało mu na wštrobie.

– Niezupełnie... Ale masz rację, boję się...

– Domyœlasz się, czego się boisz?

– Już nie wiem, co mam myœleć.

– A chciałabyœ we mnie widzieć upiora? – spytał bez zwišzku.

– Tato, nie męcz mnie....

– Czym cię męczę?

– Pytaniami...

– Zadawanymi czy przemilczanymi? A może ty się czegoœ boisz?

– Boję się tego!

– Czego?

– To straszne... – zasłoniła twarz przed czymœ niewidzialnym.

– Możesz się tego pozbyć, jeœli chcesz... – Zrozumiał, że problem Idy jest dużo poważniejszy, niż mu się poczštkowo wydawało.

– Nieraz próbowałam, ale on wraca.

– Czy on ma mojš twarz?

– On nigdy nie miał twojej twarzy...

– Kto?

– Ten upiór ze snu... To boli... Ja nie chcę... – Rozpłakała się. Zwinęła się na fotelu w kłębek. Głowę wtuliła w kolana, jakby to miało jš przed czymœ uchronić. Cała się trzęsła ze strachu.

Nie wiedział, co się z niš dzieje. Ida nigdy ani słowem nie wspomniała mu o swoich lękach. Siedział przez chwilę zaskoczony, nagle coœ zaœwitało mu w głowie. Przeraził się. Usłyszał, jak mu wali serce. To, co przeżywała jego córka, musiało być stokroć silniejsze.

Wstał z fotela. Stanšł naprzeciwko Idy, w odległoœci, w której ona mogła czuć się bezpiecznie.

– To nie byłem ja! – powiedział bardzo głoœno.

Usłyszała jego głos i przestała się trzšœć.

– To nie byłem ja! – powtórzył.

Powoli uniosła głowę i popatrzyła na niego zdziwiona.

– To nie byłem ja! – powtórzył po raz trzeci. – Teraz jesteœ bezpieczna! Otwórz oczy!

– A kto to był? Czy ty wiesz, kto to był? – spytała.

– Najpierw wstań.

– Po co?

– Wstań powolutku z fotela i zrób to tak delikatnie, aby ten lęk został na fotelu – powiedział. – WyjdŸ z tej emocji i stań prosto.

– Przecież to niemożliwe!

– Wstać to jest łatwa rzecz. Możesz to zrobić.

– Wstała.

– Czy czujesz dywan pod nogami?

– Czuję.

– Czy widzisz mnie wyraŸnie?

– Widzę.

– Czy słyszysz, co do ciebie mówię?

– Tak, słyszę.

– Skoro mnie słyszysz, to znaczy, że możesz usišœć na krzeœle, zostawiajšc na fotelu tamto uczucie.

Usiadła.

– Tam na fotelu została zapłakana Ida, a ja rozmawiam z tobš siedzšcš na krzeœle. Czy możesz obserwować jej zachowanie i rozmawiać ze mnš?

– Tak.

– Czy chcesz, aby ona już nigdy więcej się nie bała?

– Ale ja nie potrafię się nie bać...

– Nie ty – powiedział spokojnie, lecz stanowczo. – Ty siedzisz przede mnš i przyglšdasz się Idzie, siedzšcej na fotelu. Nie możesz się bać, bo nie jesteœ Idš, to ONA odczuwa lęk. Ty jesteœ tylko obserwatorem. Widzisz jš?

– Tak. – Popatrzyła na pusty fotel.

– Jeżeli wygodniej ci jest obserwować Idę w wyobraŸni, z zamkniętymi oczami, to możesz je zamknšć. Jak wyglšda Ida?

– Siedzi skulona i drży. Potwornie się boi.

– Czego się boi Ida?

– Ja się...

– Nie ty! Ty nie jesteœ teraz Idš! – poprawił córkę, aby zdysocjowała się od lęku. – Co jš przeraża?

– Ona się boi upiora – odpowiedziała córka i zamknęła oczy.

– Co to za upiór?

– On jest potworny.

– Kiedy go spotkała? – Zmienił pytanie, skoro nie chciała opisać zjawy.

– On przychodzi w nocy...

– Czy on przychodzi na jawie, czy kiedy Ida œpi?

– On przychodzi tylko we œnie.

– I co się wtedy dzieje?

– Budzę się z krzykiem i...

– Nie ty. Ty jesteœ tylko obserwatorem. Co się dzieje z Idš?

– Budzi się z krzykiem i już nie może zasnšć. Potwornie się go boi.

– Kogo przypomina ten upiór?

– Za każdym razem jest kimœ innym. Kimœ, kogo znam...

– Nie ty. Ty jesteœ tylko obserwatorem. Skšd Ida go zna?

– Ida zna jego twarz, ale nie wie skšd.

– Czy ten upiór jest kobietš, czy mężczyznš?

– Zawsze jest mężczyznš.

– Co w nim jest takiego strasznego?

– Bo on się zmienia.

– Jak się zmienia? Opowiedz jakiœ sen, który Ida zapamiętała.

– Każdy sen jest taki sam. Ida œni, że leży w łóżku i do jej pokoju wchodzi mężczyzna, podchodzi do niej. Ale gdy podchodzi, zmienia się w kogoœ innego. Tak jakby to był trick komputerowy transformacji twarzy. Wycišga do niej ręce i dotyka jej. Ja to czuję...

– Nie ty!

– Ida czuje, jak on jš dotyka. Wtedy upiór umiera w straszliwych cierpieniach. Zmienia się w odrażajšcego trupa, z którego wyłażš robaki, albo zalewa Idę krwiš, albo rozsypuje się w proch, albo spala... Czy ja byłam...

– Nie ty!

– Czy Ida była wykorzystywana seksualnie?

– Nie wiem. Nie cały czas byłem z Idš, gdy była mała...

– Ona też tego nie wie. Chyba to wyparła, ale upiór istnieje. Ona boi się zasnšć, bo wtedy on znów przyjdzie.

– Czy Ida chce, żeby ten sen nigdy więcej się już nie powtórzył?

– Bardzo chcę.

– Zapytaj Idę, czy ona też chce.

– Ona kiwa głowš. Bardzo chciałaby zasnšć bez lęku.

– Powiedz Idzie, że może na zawsze pożegnać upiora.

– Ale Ida nie wie jak.

– Zaraz jej to powiem, ale najpierw poproœ, żeby Ida usiadła wygodnie na fotelu i rozluŸniła się. – Zamilkł na chwilę, aby dać córce wystarczajšco dużo czasu na wyobrażenie Idy siedzšcej swobodnie. Przyglšdał się, jak napięcie córki maleje. – Czy już?

– Tak, ale Ida mówi, że w to nie wierzy.

– Powiedz jej, że jeœli szuka wiary, to niech idzie do koœcioła. Ja nie jestem księdzem. Ale jeœli Ida chce się uwolnić od upiora, to niech robi to, co ty jej powiesz.

– Usiadła.

– Czy Ida trzyma nogi na podłodze tak samo jak ty?

– Nie. Założyła nogę na nogę i macha niš.

– Każ jej, aby usiadła tak samo jak ty. Gdy to zrobi, to powiedz mi o tym.

– Już.

– Czy się rozluŸniła?

– Tylko trochę, bo wcišż się boi.

– Jak wyglšda u Idy ten lęk? Gdyby jej lęk był czymœ materialnym, to co by to było? Przyjrzyj się dokładnie. Co widzisz?

– To jest jak czarna peleryna.

– Powiedz, że może jš zdjšć z siebie i położyć po swojej lewej stronie. Zdjęła?

– Tak.

– Co się u Idy zmieniło?

– Ona się przestała bać. – Na twarzy córki pojawiło się zdziwienie.

– Œwietnie. A teraz poproœ Idę, aby wyobraziła sobie, że przed niš jest pancerna szyba, przez którš nie przeniknie żaden upiór, nawet całkiem malutki. Za tš szybš, w bezpiecznej odległoœci, stoi fotel. Niech zaprosi na ten fotel upiora. Powiedz mi, gdy Ida to zrobi.

– Już zrobiła.

– Czy czuje się bezpiecznie?

– Tak.

– To niech teraz usunie pancernš szybę, aby porozmawiać z upiorem.

– Ona nie może tego zrobić.

– Dlaczego?

– Bo jest sparaliżowana.

– Co spowodowało paraliż Idy?

– Strach. Taki sam, jaki odczuwa we œnie.

– Gdzie Ida ma ten lęk? Jak wyglšda ten paraliżujšcy lęk u Idy? Przyjrzyj się.

– Ona ma metalowš obręcz na gardle.

– Co ta obręcz symbolizuje?

– Posłuszeństwo. Bezwzględne posłuszeństwo..

– Powiedz, że może jš zdjšć i położyć obok czarnej peleryny.

– Już zdjęła.

– Co zyskała, zdejmujšc obręcz?

– Może mówić. Nareszcie potrafi powiedzieć NIE.

– Czy to jest OK?

– Bardzo OK. – Córka uœmiechnęła się.

– Czy może odsunšć pancernš szybę?

– Nie.

– Czemu?

– Bo wcišż jest sparaliżowana.

– Co ogranicza jej ruchy?

– Nic nie widzę.

– Przyjrzyj się dokładnie, bšdŸ bardzo uważna.

– Ona ma sztylet w sercu! – rzekła przerażona.

– Co symbolizuje jest ten sztylet?

– Nie wiem.

– Zapytaj Idy.

– Mówi, że nie wie...

– To spytaj, co ten sztylet Idzie ogranicza?

– Ona mówi, że nie może kochać tak bardzo, jakby tego chciała, że nigdy wystarczajšco mocno nie pokocha swojego dziecka.

– Powiedz jej, że może ten sztylet wyjšć i położyć obok peleryny. Niech to zrobi bardzo delikatnie.

– Już.

– Co się zmieniło u Idy?

– Uœmiecha się. Cieszy się.

– Czy może teraz odsunšć szybę pancernš?

– Tak. Ona się już nie boi tego upiora.

– To teraz powiedz jej...

– Nie!

– Co nie? – spytał zaskoczony.

– Ja już nie chcę być obserwatorem! Ja chcę się znów stać Idš!

– To wstań i usišdŸ na fotelu, i się stań Idš.

Córka przesiadła się na fotel.

– Kim jesteœ?

– Jestem znów Idš!

– Co czujesz?

– To niezwykłe! Nie czuję już strachu przed upiorem!

– A co czujesz?

– Złoœć.

– Gdzie ona jest i jak wyglšda?

– Czuję, jakbym miała kamień w brzuchu.

– Chcesz go nosić?

– Nie!

– To wyjmij go i połóż obok peleryny.

– Jak mam to zrobić?

– Tak samo, jak wczeœniej robiła to Ida. W wyobraŸni.

– Już wyjęłam!

– Co zyskałaœ?

– Spokój!

– Czy to jest OK?

– Bardzo OK – powiedziała z radoœciš.

– To teraz przyjrzyj się upiorowi siedzšcemu naprzeciwko. Czy między tobš a nim jest coœ, co wyglšda jak połšczenie? Jakieœ linki, sznurki, taœmy?

– Skšd ty to wiesz, tato?

– PóŸniej ci wytłumaczę, a teraz powiedz, co widzisz.

 – Między jego dłońmi a moimi piersiami jest coœ, co wyglšda jak rozcišgnięta guma do żucia. To jest wstrętne – skrzywiła się z odrazš.

– Odczep jš od piersi i oddaj upiorowi.

– Już.

– Oddałaœ?

– Tak.

– Powiedz mu, że nie chcesz go nigdy więcej widzieć.

– Powiedziałam mu!

– Jak się zachowuje upiór?

– On płacze.

– Czy chcesz się dowiedzieć, dlaczego?

– Chcę.

– To go zapytaj.

– On mówi tylko „ja nie chciałem”, i płacze.

– Możesz mu powiedzieć, że mu wybaczasz. Każ mu zabrać ten płaszcz, obrożę, kamień i sztylet i niech sobie idzie na zawsze... Poszedł?

– Nie.

– Zapytaj go, dlaczego nie chce odejœć.

– On mówi, że obroża nie jest od niego.

– To niech zostawi obrożę, a zabierze resztę. Zabrał?

– Tak.

– Zostawił tylko obrożę? Czy jeszcze coœ?

– Tylko obrożę.

– Poszedł?

– Tak. Nie ma go! Naprawdę już go nie ma! – ucieszyła się.

– Zaproœ na fotel tę osobę, która obdarowała cię obrożš.

– To mama – ze zdziwieniem powiedziała Ida.

– Oddaj jej.

– Już.

– Wzięła?

– Tak, ale bardzo niechętnie.

– A co mama ma twojego?

– Nie rozumiem...

– Przyjrzyj się mamie, czy ona nie ma czegoœ, co należało do ciebie, kiedy byłaœ mała, a teraz tego nie masz.

– Ma! Ona ma mojš radoœć!

– Każ jej jš oddać. Oddała?

– Tak, ale niechętnie.

– Powiedz mamie, żeby sobie poszła.

– Już.

– Jak wyglšda ta radoœć u ciebie?

– Ona jest jak złoty pył Dzwoneczka z Piotrusia Pana.

– Co teraz możesz?

– Mogę się cieszyć życiem!

– Czy to jest OK?

– Bardzo OK.

– A teraz bšdŸ bardzo uważna. Przyjrzyj się sobie i sprawdŸ po kolei od głowy aż po czubki palców u nóg, czy nie masz jeszcze czegoœ.

– Nie, chyba już nic nie mam.

– Zrób to bardzo dokładnie, centymetr po centymetrze. Popatrz także do œrodka siebie, czy nic ci nie przeszkadza.

– Coœ mam na dłoniach, ale to jest bardzo przyjemne.

– Co to jest?

– To sš rękawiczki. Ale one sš takie miłe i ciepłe. Proszę, nie każ mi ich wyrzucić.

– Nie obawiaj się, nic ci nie każę. Powiedz, co wartoœciowego dajš ci te rękawiczki.

– Czuję się w nich bezpieczna.

– A co ci ograniczajš?

– Myœlę, że nic mi nie ograniczajš. No może trochę czucie.

– Proszę, abyœ je na chwilę zdjęła i położyła koło siebie, aby poczuć, jak to jest bez rękawiczek.

– Już. Zdjęłam. – Wykonała gest zdejmowania rękawiczek.

– Zatrzyj ręce, poruszaj palcami i sprawdŸ, jak się bez nich czujesz.

– To niezwykłe! – zawołała zdziwiona. – One ograniczały serdecznoœć!

– A co z poczuciem bezpieczeństwa?

– One dawały tylko takie wrażenie, ale to było złudne i fałszywe. Ja już nie chcę więcej nosić tych rękawiczek.

– Czego nie mogłabyœ robić, gdybyœ je nadal nosiła?

– Nie mogłabym przytulać swojego dziecka.

– Kto cię ubrał w takie œwiństwo?

– Boję się powiedzieć...

– Do kogo należš te rękawiczki?

– Tatusiu, ja je dostałam od ciebie... – odpowiedziała niepewnie, jakby bała się jego reakcji.

– To mi je oddaj – rzekł, wycišgajšc dłonie, aby mogła w nie włożyć swoje ograniczenie.

– Co odzyskałaœ? – spytał wesoło.

– Zaufanie.

– Czy to jest OK?

– Cholernie OK, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo OK!

– Jak się czujesz?

– Cudownie. – Po policzkach Idy płynęły łzy radoœci.

– To czemu beczysz?

– Ze szczęœcia!

– To teraz zatrzyj mocno dłonie, tak aby były goršce, i przyłóż je do twarzy.

Zatarła ręce i siedziała w bezruchu, przyciskajšc dłonie do policzków

– Na koniec powiedz do siebie „dziękuję” i powolutku wróć do rzeczywistoœci.

– Dziękuję – wyszeptała.

Czekał w milczeniu, aż otworzy oczy.

– O rany! – Zdziwiła się, rozglšdajšc po pokoju.

– Co się stało? – spytał, chociaż wiedział, co odpowie.

– Jakoœ tu inaczej…

Wstała z fotela i podeszła do ojca siedzšcego na krzeœle.

Usiadła mu na kolanach, objęła go za szyję i przytuliła się, jakby znów była małš dziewczynkš.

– Tatusiu, dziękuję ci. Od wielu lat nie czułam się tak szczęœliwa jak teraz – szepnęła mu do ucha. – Jak ty zabrałeœ tego upiora? On znikł na zawsze

– Skšd wiesz, że nie wróci?

– Jego już nie ma! Nie powiedziałam ci wszystkiego: ja go widziałam tylko w snach, ale jego obecnoœć czułam cały czas, także i w dzień. Próbowałam się od niego uwolnić, na wiele sposobów, ale nic nie skutkowało. A teraz go nie ma. Poszedł sobie!

– Czy wiesz, czego symbolem był ten upiór?

– Chyba zaczynam się domyœlać. Wydaje mi się, że to był upiorny poglšd mamy, iż każdy facet zmienia się w łajdaka. Często to powtarzała. Chyba jej uwierzyłam. Czy ja też nie będę umiała zaufać?

– Ty nie jesteœ Elš! Ty jesteœ TY. Może będziesz ufać, a może będziesz chorobliwie zazdrosna. Nie wiem tego.

– Nie chciałabym być taka jak mama... Ona była zazdrosna o wszystkich, nawet o mnie. Często traktowała mnie jak rywalkę, a nie jak córkę... – Zamyœliła się. – To nie była miłoœć.

– Gdy staniesz się matkš, dajšc miłoœć swojemu dziecku, możesz jednoczeœnie dać jš sobie i wynagrodzić niedostatek miłoœci macierzyńskiej w dzieciństwie.

– Wiem. Mówiłeœ już, że im więcej się daje miłoœci, tym więcej się jej ma. A teraz wytłumacz mi, czemu ja nosiłam twoje rękawiczki.

– Bo wtedy byłem za słaby i nie potrafiłem zachować się normalnie.

– Kiedy? Co chcesz przez to powiedzieć? – zdziwiła się. – Twoja mama nie uwolniła się nigdy od swoich fobii z dzieciństwa, spowodowanych przeżyciami, które wyparła, i z  czasem zaczęła mnie z nimi personifikować.

– Wytłumacz mi to, proszę, bez tych twoich psychologicznych zwrotów.

– W miarę jak rosłaœ, Ela robiła się coraz bardziej trudna. W końcu zaczęła mnie podejrzewać o pedofilię. Każdy mój czuły gest skierowany do ciebie brała za molestowanie seksualne. Zagroziła mi nawet sprawš sšdowš, jeœli zobaczy, że cię dotykam. Nie wolno mi cię było nawet przytulić czy wzišć na kolana.

– A ja myœlałam, że ty mi nie pozwalasz siadać na kolanach, bo mnie nie lubisz!

– Uczucia nie da się przekazać jedynie słowami i wzrokiem. Miłoœć to nie tylko wyrazy i spojrzenia, ale również dotyk i przytulenie.

– Uważałam cię za zimnego i nieczułego.

– W ten sposób wytworzyło się w tobie złudne poczucie bezpieczeństwa. Bo jeœli nie ma kontaktu, to zagrożenie nie istnieje. Nie ma również czułoœci. Ale brak jakiegokolwiek kontaktu cielesnego spowodował, że nie mogłem ci przekazać tego, co do ciebie czuję.

– Dlatego powiedziałeœ, że nie ty byłeœ upiorem?

– Byłem pewien, że nawet, jeœli miałaœ jakiœ przykry kontakt erotyczny w dzieciństwie, to na pewno upiór nie mógł mieć mojej twarzy. To był najprostszy sposób, aby wyrwać cię z tego stanu.

– Zawsze marzyłam, żeby siedzieć ci na kolanach tak jak teraz. Jestem szczęœliwa jak dziecko. Czuję się jak nowo narodzona! Jak to zrobiłeœ?

– Ja nic nie zrobiłem. To nie ja, ty to zrobiłaœ. Ja ci tylko podpowiedziałem, jak to zrobić.

– Dobra, dobra... Bujać to my, a nie nas. Skšd znasz tę technikę?

– To stara indiańska metoda.

– Kto cię tego nauczył? Przecież ty nigdy nie byłeœ w Ameryce.

– Ja nie byłem, a ty jeszcze się nie domyœlasz?

– Nie. No powiedz, kto?

– Czy ty wiesz, która jest godzina? Pora spać.

– O nie! Nic z tego. Nauczyłeœ mnie mówić NIE. Teraz nie pozwolę ci zasnšć. Zrobię ci kawę, a ty przygotujesz kolejnš rozwlekłš historyjkę. Tak będzie, jak mówię! Nic mnie nie obchodzi, że jesteœ zmęczony. Czuję się tak, jakby po raz pierwszy „nie”, które mówię, rzeczywiœcie znaczyło NIE.

– A ja czuję, jakbyœ po raz pierwszy mówiła TAK i wiedziała, co to oznacza.

– Masz rację. Coœ w tym jest.

– Jeœli nie używamy słowa NIE, to nasze TAK jest bez wartoœci.

– Masz rację. Proszę o czas dla drużyny na toalety odwiedziny... – zrymowała, wstajšc z kolan i całujšc go w czoło.

– Nie ma sprawy, zrób mi kawy – zripostował natychmiast.


 

Rakietnica

 

– Tym razem zrobiłam ci z mlekiem, aby nie padło ci serce od kofeiny przy kolejnej opowieœci. O ile cię znam, ta też nie będzie krótka. – Postawiła przed nim kubek z kawš.

– Nie mam innego wyjœcia, muszę pić, co mi podajesz. Skoro najwspanialszš córkę œwiata spłodziłem z kobietš uznawanš przez psychiatrów za ciężko chorš na nieuleczalnš cyklofrenię, to pozostaje mi się tylko cieszyć, że nie zaparzyłaœ mi ziółek.

– Robišc kawę, domyœliłam się, od kogo znasz tę technikę pracy z wyobraŸniš. Jeœli Bella żyła w starożytnoœci, to zapewne także wœród Indian.

– Brawo! Zgadłaœ!

– No to opowiadaj dalej.

– Na czym to ja skończyłem?

– Œwieczka zgasła, a ty zasnšłeœ nagi w fotelu – przypomniała mu przerwane opowiadanie.

– Następnego dnia po południu ucišłem sobie drzemkę i wyspałem się na zapas. Gdy tylko Ela zamknęła oczy, od razu zapytałem:

– Œpisz?

– A Bella odpowiedziała œpię – zakpiła córka.

– A właœnie, że nie! Nie œpię – usłyszałem w odpowiedzi głos Eli. – Mam tylko zamknięte oczy, czemu pytasz? Jeszcze raz chcesz sprawdzić, czy mówię przez sen?

– Chciałbym ci opowiedzieć bajkę na dobranoc. – Zrobiłem się na tyle ostrożny, że natychmiast wymyœliłem jakšœ słodkš opowiastkę o kapłance pilnujšcej œwiętego ognia. Nie pragnšłem prowokować dalszych podejrzeń. Dopiero gdy zasnęła na dobre, spróbowałem znów. Tym razem z oczekiwanym rezultatem.

– Witaj, Bell.

– Lubię, gdy tak do mnie mówisz – rzekła na powitanie.

– Wiem, dlatego tak mówię.

– Skšd wiesz? – zdziwiła się.

– Bo gdybym ja był Bell, też bym lubił. Po prostu cholernie się cieszę, że możemy porozmawiać.

– Czego chciałbyœ się dowiedzieć dzisiejszej nocy?

– Za co mnie pokochałaœ?

– Za twoje chrapanie w tonacji durowej – zachichotała.

– Proszę, odpowiedz poważnie.

– Za to jaki jesteœ, za to jak kochasz Elę, za twojš odpowiedzialnoœć i wiernoœć.

– Skšd wiesz o mojej wiernoœci?

– Zauważyłabym natychmiast najdrobniejsze oznaki zdrady. Ty idšc z Elš ulicš, nie oglšdasz się na za innymi kobietami. Ty nawet nie dostrzegasz znajomych.

– I to wystarczyło?

– Nie.

– Kiedy zrozumiałaœ, że mnie kochasz?

– Gdy rozpłakałeœ się w kinie na Piotrusiu Panie. To był dla mnie najtrudniejszy moment. Ela powiedziała, żebyœ się przestał mazać i zachowywał się jak facet, bo dzieci się z ciebie œmiejš. Nie masz pojęcia, jak cierpiałam. Wtedy zapragnęłam cię przytulić. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek pocałujesz mnie, a nie Elę. Bałam się, że zwariuję, jeœli zacznę o tym marzyć.

– Nadal się boisz?

– Nie. Teraz wiem, że mnie kochasz. Jestem szczęœliwa.

– Ja też – przyznałem otwarcie.

– A co cię smuci?

– Skšd wiesz, że coœ mnie gnębi?

– Słyszę to w twoim głosie.

– Zapomniałem, że przed tobš nic się nie ukryje.

– No to opowiadaj o swoim problemie.

– Czy jest możliwe, abyœmy się kiedyœ ze sobš kochali?

– Tak. Teoretycznie jest to możliwe, jeœli oboje tego będziemy chcieli, ale ty masz problem moralny. Uważasz, że w ten sposób zdradziłbyœ Elę.

– Tak.

– No to nie zdradzaj.

– Ale ja jš już zdradziłem psychicznie. Kochajšc się wczoraj z Elš, myœlałem o tobie.

– Wiem o tym. Ostatnim razem patrzyłeœ na niš inaczej.

– I co ja mam teraz zrobić? Kocham Elę i kocham ciebie. Z niš brałem œlub, a nie z tobš. Chciałbym się z tobš kochać, gdyby to nie było zdradš.

– A jeœli to jest zdradš, to zrezygnujesz z kochania się ze mnš?

– Tak. Będzie nas łšczyła tylko miłoœć platoniczna. Ona też jest piękna.

– Pieprzysz głupoty, ale za to też cię kocham.

– Nie rozumiem. Wytłumacz mi, proszę.

– Kocham cię za twojš moralnoœć i odpowiedzialne decyzje. Na rozpoczęcie współżycia zdecydowałeœ się dopiero wtedy, kiedy byłeœ pewien swojego uczucia.

– Ale teraz wiem, że nie skrzywdziłbym ani ciebie, ani siebie, a jednak nie potrafię zaproponować ci współżycia.

– Ja ci w tym nie pomogę.

– Wiem, że nie potrafisz.

– Mylisz się. Potrafię pomóc ci podjšć decyzję, ale nie zrobię tego, bo nigdy bym nie wiedziała, jak bardzo mnie pragnšłeœ. Jestem kobietš i chcę być zdobywana, a nie podawać się sama na tacy.

– Przepraszam cię za tę rozmowę, ale swoimi wštpliwoœciami przekroczyłem jakšœ granicę i nigdy już nie będzie między nami pełnej szczeroœci.

– Znowu jesteœ w błędzie. Będzie. Ale teraz idŸ, zapal papierosa i porozmawiaj.

– Z kim?

– Ze sobš. To jedyny człowiek na tej wyspie, który może ci doradzić, jak masz postšpić.

– Poszedłem nad morze zrobić rachunek sumienia. Przypomniały mi się spacery po lesie z księdzem Bronkiem. Poruszaliœmy najróżniejsze tematy. Dyskutowaliœmy o moich przemyœleniach i postrzeganiu œwiata. Opowiadałem mu, co się zdarzyło w moim życiu od naszego ostatniego spotkania. Spacery kończyły się w niezwykły dla mnie sposób. „Uklęknij”, mówił mój stary przyjaciel i dawał mi rozgrzeszenie. Tak oto wyglšdała spowiedŸ u księdza Bozowskiego.

To był najwspanialszy człowiek, jakiego udało mi się poznać. Nie miał nic oprócz stołu, krzesła, łóżka i œciany wyklejonej setkami zdjęć ludzkich twarzy. Każdy z tych ludzi zawdzięczał mu coœ cennego. Zazwyczaj był to uœmiech i nieznoœna lekkoœć serca, na którš się cierpiało po spotkaniu z nim.

Jakiœ czas przed moim œlubem rozmowa z księdzem Bronisławem zamieniła się w dyskusję na temat moralnoœci. Wtedy już kochałem się z Elš, jakbyœmy byli małżeństwem. Współżyliœmy ze sobš. Robiliœmy to z miłoœci i z pełnš œwiadomoœciš konsekwencji. Trzygodzinna dysputa nie doprowadziła nas wtedy do zbliżenia poglšdów. Każdy z nas wytaczał argumenty nie do odparcia i trzymał się ich jak tonšcy brzytwy. W końcu Bronek rzekł: „Możliwe, że Bóg nie po to stworzył człowieka, żeby nie grzeszył, ale po to, by kochał. Niestety, jestem tylko księdzem katolickim i papież zabronił mi rozgrzeszania dzieciaczków szczęœliwych bez sakramentu, i na dodatek nieżałujšcych tego, co robiš. Jeœli ty nie potrafisz wzbudzić w sobie żalu za grzechy, to ja nie mogę udzielić ci sakramentu pokuty”. A po namyœle dodał: „Z wyjštkiem dnia œlubu oczywiœcie”.

Udzielajšc nam œlubu, powiedział do mojej żony niezwykłe zdanie: „Ty jesteœ obietnicš, która nigdy nie będzie do końca spełniona”. Co to miało oznaczać, zrozumiałem dopiero patrzšc na gładkš taflę morza, w której odbijały się gwiazdy.

Wróciłem do domku i uklęknšłem przed łóżkiem.

– Pragnę cię i chcę, aby łšczyło mnie z tobš wszystko, co tylko jest możliwe. Nie wiem, jakie mogš być tego konsekwencje. Akceptuję wszystko, co mnie czeka. Jednak, aby nie wypaœć zbyt pompatycznie, zrymuję: od ciebie oczekuję, że nigdy tego nie pożałuję.

Kochaliœmy się aż do œwitu...

Połšczył nas seks, œwieży jak poranna rosa na trawie...

Nasze współżycie to były pieszczoty, słowa, gest, żart...

Ono było jak wędrówka po górach, gdy godzinami wchodzi się na szczyt, by usišœć na kilka minut i nacieszyć oczy widokiem roztaczajšcym się dookoła.

Nie potrafię inaczej tego okreœlić, ono było jak taniec, jak poezja, jak bajka...

Głos mu się załamał.

Zamilkł.

Córka też milczała.

Wstał i poszedł do łazienki.

Głoœno wysmarkał nos. Wrócił.

– To był poczštek. Co noc współżyłem z Bellš, a co dzień z Elš.

Jedna była mojš żonš, druga kochankš.

Jedna była jak chleb powszedni, druga jak pokaz sztucznych ogni.

Żyłem w dwóch œwiatach.

Po tygodniu odczułem przesyt i zaczšłem unikać stosunków w dzień. Nadal jednak każdej nocy dochodziło między nami do współżycia. Ela nic o tym nie wiedziała... Moja œlubna poczuła się zaniedbywana nie tylko brakiem seksu, lecz także tym, że sypiałem do południa. W cišgu dnia nie miałem chęci na rozmowę, pragnšc przemyœleć to, czego dowiedziałem się podczas dyskusji trwajšcych aż do œwitu.

Ela zaczęła mi robić wymówki, z którymi nie potrafiłem sobie poradzić. Znalazłem się w œlepym zaułku. Nie mogłem jej wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje, ani opowiedzieć, co robię nocami. Była rozczarowana naszym małżeństwem i przestała to ukrywać. Ja miałem serdecznie doœć jej wymówek i dšsów, a w końcu także jej samej. Po całodziennym piekle nienawiœci i awantur zapalałem œwieczkę, aby przejœć do raju miłoœci i zrozumienia. Następnego dnia unikałem jej jeszcze skuteczniej.

Najpiękniejszy Eden nie wynagrodzi potwornoœci Hadesu. Otwarcie okazywaliœmy sobie nienawiœć. Całymi dniami wyœmiewała się z moich prawdziwych i wymyœlonych przywar. Nie pozostawałem jej dłużny i również kopałem jš w najczulsze miejsca.

Gdybyœmy wtedy mogli uciec z wyspy, to na sali rozwodowej spotkaliby się tylko nasi adwokaci. My nie mogliœmy już na siebie nawet patrzeć. Decydujšcego wieczoru wzięła do ręki rakietnicę, żeby wezwać straż przybrzeżnš. Kpiłem, że nie odważy się wystrzelić racy. Chciałem jš rozzłoœcić. Chciałem, aby to ona wystrzeliła. W ten sposób mógłbym zrzucić na niš całš odpowiedzialnoœć za naszš porażkę. Odłożyła rakietnicę. Zaczęła wyœmiewać moje tchórzostwo i to, że ja też nie mam odwagi wzišć odpowiedzialnoœci za naszš przegranš.

– Nie uda ci się! Dziœ jest twój dzień odgrywania kretyńskiej scenki. Jeœli nie zrobisz tego dziœ, to ja jutro wystrzelę i mam nadzieję, że nigdy więcej cię nie spotkam. A teraz idŸ spać, bo mam cię tak dosyć, że jeszcze chwila, a zaduszę cię gołymi rękami... – Byłem w amoku i zrobiłbym to bez mrugnięcia okiem. Ale gdybym to zrobił, to zabiłbym też Bellę!

Zasnęła bardzo szybko, ale moja wœciekłoœć nie mijała.

– Œpisz? – zawołałem.

– Œpię... – odpowiedziała Bella swoim ciepłym głosem, zupełnie jakby nie rozumiała, co się ze mnš dzieje, a przecież wiedziała wszystko.

– Wiesz, że to jest nasza ostatnia rozmowa. Nigdy więcej nie będziemy mieli możliwoœci się spotkać. Przed chwilš byłem w takim stanie, że nawet byłem gotów zamordować żonę. Nie wiem, czy bym tego nie zrobił, gdyby nie ty. Nie umiem tak żyć. To, co na poczštku było pięknš przygodš, teraz zmieniło się w makabryczny koszmar. Doszło do tego, że nienawidzę jej i nienawidzę siebie. Jeœli się jutro nie rozstaniemy, zwariuję. Doszedłem do granicy, za którš już nic nie istnieje. W tej chwili marzę tylko o œmierci. Jutro rozstanę się z Elš, a  pojutrze prawdopodobnie popełnię samobójstwo z rozpaczy. Ja już nie umiem żyć, ja już nie chcę żyć. Marzę tylko o jednym: wypłynšć w morze, tak jak kilka dni temu... i nie wrócić... Ale obawiam się, że jestem tchórzem i nie potrafię się nawet utopić.

– A więc jednak żałujesz, że mnie poznałeœ?

– Nie. Gdybym mógł jeszcze raz decydować, zrobiłbym to samo. Niczego mi nie żal. Te kilka nocy było najpiękniejszym czasem mojego życia. Szkoda tylko, że to się tak musiało skończyć.

– Nie musiało – odpowiedziała spokojnie Bella.

– Wiesz, dlaczego tak się stało?

– Wiem.

– Czemu sytuacja mnie przerosła?

– Bo pozwoliłeœ na to. Z dnia na dzień było gorzej. Nie zrobiłeœ nic, aby to przerwać.

– Ty też uważasz, że to moja wina?

– Ja nie wiem, co znaczy „wina”, nie jestem sędziš.

– To czemu tak jest?

– Godziłeœ się na to, aby narastała w tobie nienawiœć, złoœć, bezsens...

– A więc wszystko wiedziałaœ! – przerwałem jej ze złoœciš. – Jak możesz mówić, że mnie kochasz, skoro nic nie zrobiłaœ?

– Miłoœć to nie parasol – odrzekła z powagš.

– Dlaczego mi nie pomogłaœ?

– Bo to jest twoje życie. Nie jesteœ już dzieckiem potrzebujšcym prowadzania za ršczkę. Jeœli kiedykolwiek będziesz mężczyznš, stanie się to tylko wtedy, kiedy nauczysz się kontrolować swoje życie. Gdy w pełni zaczniesz brać odpowiedzialnoœć nie tylko za to, co robisz, ale również za to, czego zaniechałeœ.

– Miałem nadzieję, że ten problem sam się rozwišże.

– I udajšc, że go nie ma, pozwalałeœ, żeby narastał. Słowem nie wspomniałeœ podczas naszych nocnych rozmów o swoim problemie.

– Bałem się ciebie zranić. Bałem się, że zamilkniesz, aby ratować moje małżeństwo.

– A dziœ nawet byłeœ gotów zabić Elę i mnie. Bojšc się stracić czšstkę tego, co masz, możesz stracić wszystko. Najgorszym złem jest grzech zaniechania.

– Ja wszystko straciłem. Teraz jest już za póŸno, by cokolwiek naprawić.

– Nigdy nie jest za póŸno.

– To tylko pusty frazes. Już jest za póŸno. Już nie chcę nic naprawiać. Jedyne, czego chcę, to mieć wystarczajšco dużo odwagi, żeby się utopić dzisiejszej nocy.

– Mogę ci dać męstwo wystarczajšce do popełnienia samobójstwa. Mogę cię również nauczyć, jak się wyzbyć nienawiœci, i przywrócić ci odwagę do życia.

– Czy to możliwe?

– Tak. Mogę ci pomóc. Jutro możesz już nie istnieć i mieć œwięty spokój. Albo możesz mieć chęć do życia i mozolnie zaczšć naprawiać swój zwišzek z Elš. Wybieraj. Istnieje też trzecie rozwišzanie. Możemy zakończyć naszš rozmowę i pójœć spać, nic nie zmieniajšc.

– Jestem zbyt zmęczony. Chcę pójœć spać.

– To też będzie twój wybór.

– Ale ja nic nie chcę wybierać.

– Nie wybierajšc, wybierasz porażkę.

– Najbardziej podoba mi się rozwišzanie z samobójstwem, jeœli się na nie zdecyduję, to już nigdy nie będę zmuszony do podejmowania decyzji.

– Nie byłabym tego taka pewna...

– Bo?

– Bo nie mogę ci zagwarantować, że reinkarnacja nie istnieje.

– A istnieje?

– Dowiesz się tego w swoim czasie – odpowiedziała œmiertelnie poważnie.

– Kiedy?

– Nie wiem. Każdy ma swój czas, twój też kiedyœ nadejdzie...

– I co wtedy? – Obudziła we mnie zainteresowanie.

– Wtedy poznasz wszystkie odpowiedzi!

– A co teraz mam zrobić?

– Wybrać.

– Najproœciej według mnie byłoby pójœć spać, trudniej jest się zabić, a najtrudniej żyć. Ale ty nadal masz nadzieję, że wybiorę życie?

– Tak.

– Dlaczego znów mam wybrać to, co najtrudniejsze? Tylko dlatego, że mnie kochasz?

– Nie.

– No to z jakiego powodu? – Bella milczała. – Widzisz, że nie ma żadnego powodu, abym dalej żył.

– Jest co najmniej jeden.

– Jaki? – spytałem ze złoœciš.

– Życie człowieka ma głębszy sens, niż przypuszczasz. Nie ty dałeœ sobie życie i dlatego nie wolno ci go sobie odbierać. Gdybyœ to zrobił, to... – Bella zamilkła. Po twarzy płynęły jej łzy, ale nie robiły już na mnie wrażenia. Jedna z nich zatrzymała się na policzku i rozbłysła w œwietle œwieczki jak iskierka. To była iluminacja, której potrzebowałem. Na ułamek sekundy odwróciła moje myœli. Zainteresowało mnie zjawisko fizyczne zwane całkowitym odbiciem promienia œwiatła. Bella wcišż milczała, a to znaczyło, że nie chce powiedzieć czegoœ ważnego. Nie musiała mówić...

– Stałbym się takš Bellš jak ty? Milczšcš osobowoœciš, która zamieszkuje cudze ciało? Ty kiedyœ popełniłaœ samobójstwo. A teraz jesteœ skazana na Elę i ... – Czasem jedna łza potrafi zmienić ludzkie życie.

– Tak... Ale istnieje jeszcze inna przyczyna, dla której nie możesz się zabić – wyszeptała.

– Jaka?

– Bo ja w ciebie wierzę.

 

Tych kilku prostych słów nikt mi wczeœniej nie powiedział! Nawet matka. Wiara okazała się tym, czego potrzebowałem najbardziej. Była silniejsza od nadziei i miłoœci, która nie potrafiła podjšć decyzji. Skoro Bella uwierzyła we mnie, ja byłem w stanie wykrzesać z siebie nadzieję, że wszystko można zmienić.

Zrozumiałem, że „tylko dla kogoœ, kto w nas wierzy, mamy odwagę rosnšć”.

Zaczęliœmy żmudnš pracę z moimi emocjami i zapatrywaniami.

Bella nauczyła mnie, w jaki sposób mogę się stać tym, kim chcę, rewidujšc swoje przekonania. Na każdy temat.

Na pierwszy ogień poszła nienawiœć, duszšca jak kolczatka.

Następnego dnia słońce zaœwieciło jaœniejszym blaskiem.

Na szczęœcie natura wymyœliła miesišczkę...

NajwyraŸniej szczęœcie też chodzi parami.

Ela była zaskoczona mojš nocnš przemianš i przeprosinami, ja zmianš jej nastawienia do mnie.

Znów zaczęliœmy ze sobš rozmawiać.

Rakietnica pozostała w szafce nawet wtedy, gdy pogruchotałem nadgarstki.

Widocznie piekło było nam potrzebne, aby stworzyć małżeństwo.

Na gruzach beztroskiej miłoœci wyhodowaliœmy niezwykle rzadko spotykanš odmianę œwiadomego uczucia.

Po kilku nocach zrozumiałem, że moja osobowoœć była zlepkiem marzeń, bajek i ideałów wyniesionych z dzieciństwa. Niewiele miały one wspólnego z otaczajšcym mnie œwiatem, a mimo to kurczowo się ich trzymałem. Jak dziecko oceniałem to, co mnie spotyka, jedynie w kategoriach „dobre” lub „złe”.

W czasie wielogodzinnych dyskusji przepracowywałem z Bellš swój œwiatopoglšd. Nic już nie stanowiło tabu: religia, etyka, seks uczucia poszły pod nóż. To, co wydawało mi się podstawowš wartoœciš, nagle nie wytrzymywało konfrontacji z rozumem.

Honor, duma i patriotyzm pękały jak zielony balonik lub rozsypywały się jak popiół z papierosa.

Obawiałem się, że nie zostanie mi nic, co uznawałem za cenne. Jednak MIŁOŒĆ przetrwała. Okazała się podstawowš wartoœciš. Na niej, po oczyszczeniu jej z praw i obowišzków, zaczšłem tworzyć swojš wizję œwiata. Dzięki Belli zbudowałem swoje nowe, w miarę spójne wyobrażenie tego, co zwie się powszechnie œwiatopoglšdem.

– Skšd Bella wiedziała, jak to się robi?

– Pamiętasz cierpišcego na autyzm Raymonda z filmu Rain Man, grał go Dustin Hoffman? Bella miała bardzo podobne umiejętnoœci. Na dodatek potrafiła je wykorzystać, oczywiœcie tylko we œnie. Gdybym miał tak genialny umysł, to zgarnšłbym wszystkie nagrody Nobla.

– To wtedy Bella nauczyła cię tej techniki pracy z wyobraŸniš, którš godzinę temu zastosowałeœ na mnie?

– Dokładnie tak wyglšdało moje czyszczenie œwiata.

– Ona to wymyœliła?

– Nie. Sposób zmiany nastawienia do życia i pracy z emocjami poprzez wizualizację znany był już przed wiekami.

– A jak ona go poznała?

– Bella uważała, że Ela jest tylko kolejnym, ale nie ostatnim wcieleniem, w którym przyszło jej żyć.

– Wierzysz w reinkarnację?

– Nie wiem, czy metempsychoza istnieje. To jest dla mnie bez znaczenia.

– Dla ciebie nie ma znaczenia, czy istnieje wędrówka dusz, czy nie?

– Bardzo dobrze mnie zrozumiałaœ. Tak właœnie jest zbudowana moja teoria œwiata.

– Nie rozumiem.

– Czego?

– Czemu się rozwiedliœcie?

– Bo twoja mama chciała rozwodu.

– Ale dziœ w szpitalu powiedziałeœ mi, że jš kochałeœ w chwili rozwodu.

– Tak i jeszcze kilka lat po rozwodzie.

– To czemu się zgodziłeœ na rozwód?

– Gdy wyczerpałem wszystkie swoje możliwoœci, to pogodziłem się z tym. Widocznie nasze drogi miały się rozejœć.

– A może kochałeœ tylko Bellę, a nie mamę?

– Nie. Z Bellš rozstałem się dużo wczeœniej.

– Kiedy?

– Jeszcze zanim ty się urodziłaœ.

– Jak się rozstaliœcie?

– Po prostu Bella odeszła.

– Jak to odeszła, przecież ona nie mogła sama chodzić?

– A jednak odeszła.

– Ty wiesz, ale nie chcesz mi powiedzieć.

– Masz rację. Nie chcę.

– Czy Bella umarła?

– Nie.

– To co się z niš stało? Z tego, co mi opowiadałeœ, nie mogła przestać istnieć ani popełnić samobójstwa.

– Rozstaliœmy się.

– Jak?

– Odeszła w inne wcielenie.

– Chciałbyœ jš spotkać?

– Wierzę, że kiedyœ będziemy razem.

– Nadal kochasz Bellę.

– Tak. A teraz chodŸmy spać, bo za chwilę zacznie œwitać.

– Mam jeszcze jedno pytanie. Nosisz na szyi jakiœ talizman. Co to jest?

– To jedyna pamištka, jakš mam z naszej wyspy. Zanim wsiedliœmy do motorówki, schyliłem się i podniosłem dwa kamyki. Jeden z nich noszę na szyi.

– A co się stało z drugim?

– Drugi wręczyłem twojej mamie w momencie, gdy nasza wyspa malała na horyzoncie. Całš drogę powrotnš do Warszawy trzymała go w dłoni…  ­– zakończył wspomnienia.

– Poœcielę ci łóżko.

– Nie chcę spać w łóżku. Wolę zostać tu na kanapie. Proszę, daj mi tylko poduszkę i koc – powiedział tonem nieuznajšcym sprzeciwu.

Przyniosła mu z drugiego pokoju to, o co prosił, i przytuliła się do niego.

– Dobranoc, córeczko.

– Dobranoc, tatusiu – szepnęła, zamykajšc drzwi.


Prowiant

 

Nie zdejmujšc ubrania, położył się na wznak. Zamknšł oczy, ale nie zamierzał spać. Nie przykrył się nawet kocem. Chciał jeszcze przemyœleć i podsumować kolejny dzień życia.

Zastanawiajšc się, czy nie opowiedział za dużo, dotknšł kamyka zawieszonego na szyi i natychmiast zasnšł. Gdy zachrapał, Ida weszła do pokoju. Ułożyła się koło œpišcego ojca i wtuliła głowę w jego ramię. Była przekonana, że dziœ nie wyznał wszystkiego. Czuła, że za kilka miesięcy znów się spotkajš i wtedy opowie następnš częœć nieznanej jej historii.

Domyœlała się, że za kilka godzin, gdy ona jeszcze będzie spała, ojciec wstanie i swoim zwyczajem wyjedzie bez pożegnania. Na klamce powiesiła białš plastikowš torebkę z napisem zrobionym flamastrem: „Prowiant na drogę dla Andrzeja”. Uœmiechała się na myœl o jego reakcji, gdy między kanapkami z suszonš kiełbasš znajdzie kartkę z wykaligrafowanym zdaniem: „Kocham Cię – Bella”.

Stał się dla niej nie tylko ojcem, ale kimœ więcej…

Zapragnęła, by pierwsze ciepło, które poczuje kiełkujšce w niej życie, pochodziło od niego.

Rozpięła sobie spodnie.

Wzięła jego bezwładnie œpišcš rękę i położyła na brzuchu.

Przycisnęła jego goršcš dłoń w niezwykłym dla kobiety miejscu - między pępkiem a granicš majtek.  

 

 

 

 

Warszawa, 13 stycznia 2004


 

KONIEC